-->

Nowe miejsce
zamieszkania zawsze oznacza zmiany. Oznacza to, że trzeba dostosować
się do nowych warunków. Zainteresować się, jakie w nowym miejscu
panują zwyczaje i dopasować się do nich. A to często oznacza
budowanie wszystkiego od początku.
Właśnie się
wprowadziłem do nowego mieszkania w nieznanej mi okolicy. Mieszkanie
było niewielkie, raptem dwa pokoje, ale za to własne. Przeprowadzka
odbyła się bez fajerwerków, nie wydarzyło się nic godnego
odnotowania. Częściowo się już rozpakowałem. Zadowolony z
siebie, rozsiadłem się na balkonie. Zasłużyłem przecież na
odpoczynek.
Dziewiąte piętro,
bardzo ładny widok na osiedle. Z pomiędzy zieleni drzew wyłaniały
się różnej wielkości kamienice na parterze, których często
mieściły się restauracje, sklepy, kawiarnie. Nagle do moich uszu
doszła muzyka - ,,Thriller” Michael'a Jackson'a. Zacząłem
nasłuchiwać, skąd ona dobiega. Wypatrzyłem grupkę młodych
ludzi, kręcących się przed jakimś pubem po prawej stronie mojego
balkonu. Nad wejściem były głośniki, z których leciał Jackson,
a na zewnątrz kilka stolików, przy których goście popijali piwo.
Nie namyślając się długo, stwierdziłem, że idę tam. Jestem
przecież tu nowy, nikogo nie znam. A jakie miejsce jest lepsze na
zawieranie nowych znajomości niż takie osiedlowe puby?
Włożyłem dźinsy,
T-shirt z podobizną Micheal'a, to przecież mój idol, a na to
marynarę oraz ciemne okulary, żeby wyglądać cool. Stroju
dopełniały, wypastowane na połysk, czarne buty i jakieś wisiorki.
Przydałby się jeszcze złoty Rolex, ale nie można mieć
wszystkiego Tak ,,uzbrojony” poszedłem na podbój klubu. Nad
wejściem był czerwony napis ,,Speluna”, bardzo chwytliwa nazwa.
Pomyślałem, że właściciel musi mieć duże poczucie humory i
dystans, żeby tak nazwać lokal.
Wbrew pozorom tego,
co działo się na zewnątrz, w środku wcale nie było dużego
tłoku. Pod pubem stało dużo osób i prawie wszystkie stoliki były
zajęte. W środku kręciło się zaledwie kilka osób, może
kilkanaście. Tym lepiej dla mnie, mogłem się swobodnie rozejrzeć.
Wnętrze składało
się z trzech sal. Pierwszą, do której się wchodziło z dworu,
zajmował długi na cała ścianę bar, a za nim kręciły się dwie
barmanki i dwóch barmanów. Przed barem znajdowały się duże
drewniane stoły, a przy nich długie ławy, oraz kilka mniejszych,
bardziej kameralnych stolików. Dodatkowo, w każdym kącie sali
mieściła się kanapa. Obok baru znajdowały się toalety, a obok
nich przejście do następnej sali, w której mieścił się parkiet
do tańczenia. Natomiast po drugiej stronie parkietu kolejne
przejście, przez które można było przejść do sali
przystosowanej do striptizu; stoliki, cztery rury do tańca oraz
wybieg.
Tak więc klub miał
trzy sale. Pierwszą do wypicia i do pogadania, drugą do potańczenia
i trzecia do pogapienia się na roznegliżowane panieńki. Zauważyłem
tez, że głośność muzyki w każdej z sal była inna.
Ponieważ występy
dziewczyn zaczynały się o dwudziestej drugiej, było jeszcze trochę
czasu, a ja nie miałem ochoty na tańczenie, więc usadowiłem się
w pierwszej sali przy barze i zamówiłem piwo u barmanki blondyny. Z
niewiadomych mi przyczyn, kazała mówić do siebie Kogut. To właśnie
od niej dowiedziałem się o specyfice trzeciej sali.
Usiadłem przy
stoliku i zacząłem obserwować pub. Schodziło się coraz więcej
klientów, w większości ludzie między dwudziestym a czterdziestym
rokiem życia, było też gości po czterdziestce.
- Znasz Walenia? –
usłyszałem czyiś głos.
Odwróciłem się.
Za mną stał brodaty facet w wieku około pięćdziesięciu pięciu
lat. Miał na sobie starą i znoszoną marynarkę w kolorze zdechłej
myszy i takie same spodnie. Ogólnie sprawiał wrażenie, jakby od
miesiąca nie widział mydła. Przyglądał mi się bardzo uważnie.
- Słucham?
- Głuchy jesteś?!
Spytałem, czy znasz Walenia.
- Nie znam żadnego
Walenia – powiedziałem.
- A powinieneś, bo
ja znam – odpowiedział facet z wyrzutem. - A mnie znasz?
- Nie.
- I słusznie, bo ja
ciebie też nie.
Nie żebym nie lubił
oryginałów, ale to już zaczynało być absurdalne, a co gorsze –
meczące. Facet rzucał mi nazwiskiem czy ksywą, a potem miał
pretensje, że go nie znam, Czy ja naprawdę muszę znać wszystkich
na świecie, którzy przeżyli więcej niż jednego kaca? Jestem tu
nowy.
- Waleń to jest
gość – ciągnął tamten. - On potrafi wypić. Ostatnim razem
wybulił dwa pod rząd.
- Imponujące –
stwierdziłem zastanawiając się, czy dobrze usłyszałem. Dwa piwa
to przecież nie jest tak dużo.
- Normalnie bierze
kufel i pije. Wyobrażasz to sobie?! - Entuzjazmował się brodacz. -
On dużo może. Pije nawet szampana. Jak wypije kieliszka, to prosi o
następnego. Facet jest po prostu niesamowity!
Tam, gdzie
mieszkałem wcześniej, wielu było takich pijanych filozofów,
gotowych za kufel piwa gadać przez całą noc. Jeśli ich
ignorowałeś, mówili głośniej. Jeśli wchodziłeś z nimi w
dysputy, przegadywali cię. Jeśli postawiłeś im piwo, paplali
jeszcze więcej w nadziei na kolejne. Jeśli kazałeś im spierdalać,
grali pokrzywdzonych, wywołując w tobie poczucie winy. Najlepszą
taktyką było nie dopuścić, żeby się w ogóle odezwali.
Niestety, było już za późno. Brodacz zaczął już nawijać, ale
ten typ był inny. Z reguły tacy goście użalali się nad swoim
losem, opowiadali historie swojego życia, albo dawali dobre rady w
rodzaju: ,, trzeba ruchać”, ,, dobra zagrycha to podstawa”,
albo ,,picie jest złe, ale niepicie gorsze”. Ich życie toczyło
się wokół alkoholu. Oni nie mieli codziennych problemów
przeciętnych Kowalskich. Dla nich ,, przeżyć” oznaczało mięć
za co się napić, albo jeszcze lepiej napić się za darmo. Oni nie
chodzili do lekarzy, nie martwili się, w jakim stanie jest ich
wątroba albo trzustka. Normalni ludzie, spożywając takie ilości
alkoholu, usłyszeliby od lekarza, że wątroba jest do wymiany,
trzustka zniszczona i muszą kategorycznie przestać pić, palić i
przejść na dietę. Wielu by to zrobiło, martwiąc się przez
resztę życia o swoje zdrowie. Osiedlowym filozofom takie troski
były obce. Oni martwili się co najwyżej utraconą karierą, albo
rodziną. I to tylko wtedy kiedy byli trzeźwi, czyli rzadko.
Ten facet wyglądał
jak zwykły pijak, pachniał jak zwykły pijak, ale nie gadał jak
zwykły pijak. On podniecał się tym, że ktoś wypił dwa piwa i to
nie z zazdrości, że ktoś tyle ma, tylko z podziwu, że ktoś tyle
może. Imponowało mu to. Zachowywał się jak kibic sportowy, który
opowiada o bramkach Ronaldo, o tym, że Koby Bryant zdobył
osiemdziesiąt jeden punktów, albo jak dziecko, które opowiada o
nowej zabawce. Przypominał trochę angielskiego lorda, który stara
się o członkostwo w elitarnym klubie, żeby podnieść jeszcze
bardziej swój status społeczny, gdzie członkowie odznaczają się
jakimiś wyjątkowymi cechami lub umiejętnościami. W tym przypadku
było to wypicie więcej niż jednego kieliszka. Ten facet mnie
irytował, ale byłem bardzo ciekawy, co będzie dalej.
- Znasz Sikorkę? -
zapytał, i nie czekając na odpowiedz ciągnął. - Sikorka to jest
chłop, on to dopiero potrafi wypić... ,,-A więc to będzie
dalej, będę wysłuchiwał o niesamowitych dokonaniach jego
kolegów...” - Wczoraj wypił trzy kufle piwa w trzy godziny,
ale to jeszcze nic, Piwożłopiks potrafi wypić trzy browary i nawet
tego nie poczuć.
Miałem dość. Nie
chciałem już słuchać o kolejnych żałosnych osiągnięciach
tutejszych amatorów piwa. Uciekłem do toalety. W środku był jakiś
facet.
- Znasz Wielbłąda?
- zapytał.
O nie! Następny.
- Widziałem, jak z
nim rozmawiasz Trudno z nim wytrzymać, ale jest nieszkodliwy. Ma
jedną wadę, nie potrafi pić. Co innego Sikorka, on to...
- Zauważyłem –
burknąłem, przerywając mu.
Kolejny oszołom, z
którym nie miałem ochoty wdawać się w pogawędkę, ale zaraz,
przecież przyszedłem poznawać tu nowych ludzi i otoczenie. Może
tu wszyscy są tacy i nie spotka już nikogo normalnego. Czy to
oznacza, ze jestem skazany na wieczne milczenie? Może, jak wdam się
w niezobowiązujące ględzenie o niczym, to dowiem się czegoś
ciekawego.
- Często tu bywasz?
- zagadnąłem.
- Ja tu żyje, śpię
i wstaje, a nawet – tu konspiracyjnie się do mnie nachylił i
ściszył głos – robię kupkę.
Wziąłem głębszy
oddech. Miałem ochotę roztrzaskać mu na głowie kufel, albo
krzesło. Zamiast tego zbyłem się pod byle pretekstem i wyszedłem
z WC. Nie chciałem przecież kłopotów. Widocznie wypiłem za mało,
jeśli miałem tu dłużej wytrzymać, koniecznie musiałem nadrobić
zaległości.
Poszedłem do baru
po kolejnego browara, czekał mnie długi i być może ciężki
wieczór. Na szczęście Wielbłąd się gdzieś ulotnił. Stałem
tam tak przez dłuższą chwilę. Nikt do mnie nie podszedł, ja do
nikogo się nie odezwałem. Oaza spokoju. Mijała minuta za minutą,
chwila za chwilą. Nic się nie dzieje, to znaczy ktoś się
pokłócił, ktoś pobił, jakaś laska dała facetowi kosza, a jakiś
facet olał laskę. Normalne barowe sytuacje, ale mnie one nie
dotyczyły. Nuda, przyjemna nuda.
- Może coś
mocniejszego? – spytała Kogut wyrywając mnie z zadumy. Nawet nie
zauważyłem, kiedy skończyło mi się piwo.
- Dzięki.
- Może Whisky,
Brandy, Campari, Aperol, Mojito. Baccardi, a może jeszcze piwo?
- Myślę, że
Aperol będzie w sam raz.
Przyrządziła mi
pomarańczowego drinka w dużym kieliszku, po czym dolała jeszcze
ćwiartkę wódki.
- Gratis od firmy –
powiedziała w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. - Musisz
więcej pic.
- Eee?
- Niedługo
przyjdzie, on nie lubi trzeźwych klientów.
- Kto?
- On –
odpowiedziała, po czym odwróciła i zaczęła przecierać czyste
kufle.
Czyżbym wyczuwał
strach i kim jest ten ,,On”?
Kimkolwiek był,
musiał być kimś ważnym, być może niebezpiecznym. Może nawet
jej szefem. Barmanka nie była chętna do udzielania mi wyjaśnień,
czekałem więc na rozwój wypadków, popijając drinka.
Z wolna zaczynało
mi szumieć w głowie, znajome objawy odurzenia alkoholem. Czułem,
że jeszcze trochę, a paplanina Wielbłąda byłaby dla mnie
fascynująca, a nie jak wcześniej irytująca.
Wtem do lokalu
wszedł nowy gość. Niby nic szczególnego, ale, gdy tylko się
pojawił, atmosfera się zmieniła. Rozmowy ucichły, wszystkie oczy
skupiły się na nim. Nie można tego było racjonalnie wyjaśnić,
ale wyczuwało się od niego coś, jakby czyste, pierwotne zło. Coś
wisiało w powietrzu.
Nowy przybysz miał
jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, był szczupły i miał
strasznie bladą cerę, jak informatyk. Tak, to musiał być
informatyk, ktoś, kto jest tak blady, musiał całe dnie spędzać w
biurze przed komputerem. Trudno było określić jego wiek. Miał
delikatne rysy, ten dziewczęco-chłopięcy typ urody, który
sprawia, że przez całe lata wygląda się jak młodzieniec. Obrazu
dopełniały długie, kasztanowe włosy Równie dobrze mógł mieć
dwadzieścia jak i czterdzieści lat.
Podejrzewałem, że
to ten ów ,,On”. Mimo swojego żeńskiego wyglądu, biła od niego
pewność siebie, bezwzględność oraz poczucie wyższości nad
innymi. To nie był typ wrażliwca i lepiej było z nim nie
zadzierać.
Wszedł dostojnym
krokiem. Rozejrzał się, podszedł do baru. Wszyscy barmani zaraz do
niego podskoczyli. Zamienił z nimi kilka słów i ci rozeszli się
po całym klubie. Został tylko jeden. Usłyszałem fragment rozmowy.
,, Ketamina daje bardzo gorzki smak, jest niesmaczna”.
Ketamina to środek,
którego używa się m. in. do usypiania zwierząt, rzadziej ludzi. O
co tu chodziło? Skończyłem farmacje, ale nie zajmowałem się tym
na co dzień. W takich chwilach, jak ta, zaczynałem tego żałować.
Niemniej miałem w przeszłości do czynienia z najróżniejszymi
specyfikami. Nagle mnie olśniło.
Ketaminę sprzedaje
się czasami zamiast kokainy, ponieważ bardzo podobnie wygląda.
Właściwie jest nie do odróżnienia. Faktycznie ma gorzki smak,
który dilerzy próbują niekiedy zamaskować domieszką aromatu
truskawkowego. Ketamina w odpowiednich dawkach powoduje zmiany
postrzegania, urojenia, problemy motoryczne oraz utratę pamięci.
Czyżby informatyk był dilerem, a może chce sobie podupczyć i
używa tego jako pigułkę gwałtu? Gdyby dosypać jej trochę do
piwa, to jego kolor by się nie zmienił, ofiara mogłaby co najwyżej
stwierdzić, że dziwnie smakuje, ale prawdopodobnie nie zwróciłaby
na to uwagi, a pierwsze objawy działania wzięła by za rausz
alkoholowy a potem byłoby już za późno.
- O, Krzyś
przyszedł. On jest dziwny. Nigdy nie pije, pewnie jakiś abstynent,
albo inny zboczeniec.
- Obejrzałem się,
koło mnie stał Wielbłąd.
- Kim jest ten
Krzyś? - spytałem.
- Naszym
dobroczyńcą. To dzięki niemu istnieje ten cały piwopój. Jest
właścicielem.
Czyli miałem
racje, że to szef.
- Biedak ma kłopoty
– ciągnął Wielbłąd. – Ktoś puścił głupią plotkę, że
tu giną ludzie. Teraz Sanepid siedzi mu na karku.
- Giną ludzie,
Sanepid?
- A tak, podobno w
tej sali ze striptizem znaleziono siedem trupów, ale coś poszło
nie tak, dwa trupy nie przeżyły.
Zdębiałem.
- Na domiar złego -
mówił dalej – uparły się, żeby tu zostać. Ludzie mówią, że
to miejsce jest nawiedzone. O północy dzieją się tu podobno
dziwne rzeczy.
Wreszcie Wielbłąd
zaczął mówić ciekawe rzeczy. Co prawda bzdury, ale za to
interesujące. Nie wierzyłem w plotki, nie wierzyłem, że
znaleziono tu trupy, a już na pewno nie w to, że dwa nie przeżyły
i że takimi sprawami zajmował się Sanepid. Nie brałem jego
paplaniny na serio, ale może była w tym jakaś cząstka prawdy. Tak
jak w legendzie.
- To nawiedzony pub?
- spytałem.
- Tak. Podobno o
dwunastej w nocy słychać tu pijackie przyśpiewki. Muzyka sama się
wyłącza. Sprzęt przestaje działać i słychać, jak ktoś
fałszuje:,, Mistrzem Polski jest Legia”.
- Kim były te dwa
trupy, co nie przeżyły?
- Podobno jakiś
kibol z dziewczyną. Ona była wróżką, czy kimś takim.
- Jak to możliwe,
że dwa trupy nie przeżyły? A reszta?
- Reszta przeżyła.
TELEFON! TELEFON! Chodź do nas – przeraźliwym skrzekiem Wielbłąd
zawołał młodą dziewczynę, która zaczęła iść w naszym
kierunku.
- To jest Sushina,
umarła w zeszły piątek – powiedział jak gdyby nigdy nic.
- Sushina Telefon –
przedstawiła się dziewczyna.
Znowu zdębiałem.
Nie tylko z powodu tego, co powiedział brodacz, czy jej dziwnego
imienia i nazwiska, ale również dlatego, że Sushina była
oszołamiającą piękna. Przez chwile tylko stałem i gapiłem się
na nią. Świetna figura, długie nogi, czarne włosy i kocie oczy.
Ale była zadziwiająca blada jak na szatynkę.
- J- J - Jak to
umarła, przecież nie jesteś duchem?
- Nie jestem, ale
jestem bardzo nieżywa. A te duchy są okropne. Obrażają uczucia
kibiców Wisły, a poza tym strasznie fałszują. Barmani się
wściekają, że klienci robią burdy, bo chcą napiepszać
legionistów, ale ich nie widzą, więc biją się między sobą.
Krzyś postanowił coś z tym zrobić. Wezwał jakiegoś księdza na
egzorcyzmy.
Co za dom wariatów.
Przeprosiłem towarzystwo i poszedłem do kibla. Musiałem chwile
ochłonąć. Chwile po mnie wszedł jakiś facet z portfelem w
zębach. W tej toalecie nie było kabin, muszle klozetowe stały
luzem. Stanął przy jednej i zaczął grzebać w portfelu, jakaś
moneta wpadła mu do muszli. A on, głośno przeklinając, wyjął
banknot dwustu złotowy i wrzucił go do muszli, po czym zanurzył w
niej rękę, wyjął banknot i monetę.
- Co ty robisz? -
spytałem.
Na to on
odpowiedział, że jak już musi wsadzać rękę do klozetu, to nie
zrobi tego dla dwóch złotych. Co innego jeśli chodzi o dwieście
złotych.
Tak, to miejsce
zdecydowanie było specyficzne. Na zewnątrz usłyszałem również
osobliwą rozmowę. Rozmawiało dwóch gości To musiał być
Amerykanin, sądząc po akcencie.
- You know, we have
Stevie Wonder, Johnny Cash, Johnny Hope. Do you understand?
- We have no
wonders, no cash, no hope. - odpowiedzał mu drugi. Polak, sądząc
po akcencie.
Kiedy wyszedłem z
toalety, zobaczyłem przy jednym z filarów Sushine, Krzysia i
jakiegoś faceta, który sądząc po koloratce był księdzem.
Podszedłem tak, że mnie nie widzieli i skryłem się za jednym z
filarów. Słyszałem rozmowę dość wyraźnie.
- J–je–jeżli
tego nie zrobisz tooo złaaaa– amm–am – amie swoje zasady co do
spo-spo- spoooożywania pokarmu, a tyyy do- do-do- dodołaczysz do
do naszego grogrona. W- Wiesz co to oznacza? - jąkał Krzyś do
księdza.
- Wiem. Nie musisz
mi przypominać. Zrobię to.
- Do-dobrze. O
inaczej zostaniesz w – wa-wa...
- Wampirem. Wiem –
dokończył ksiądz.
- Wampirem! -
krzyknąłem osłupiały. To było silniejsze ode mnie. Krzyś
momentalnie doskoczył do mnie, chwycił za szyję jedną ręką,
podniósł jak szmacianą lalkę i przycisnął do ściany.
- Za-zamknij się.
Tak , wampirem aaaa jaaak pipipipiśniesz choć słowo, to–to–to
to... Powiedz mu – zwrócił się do księdza.
- jeśli piśniesz o
tym choć słowo to on cie zabije, albo gorzej. Nigdy już nie
wejdziesz do królestwa niebieskiego. Jedziemy na tym samym wózku,
bracie.
- Wa-wampirem?
Mnie też się
najwyraźniej udzielił sposób mówienia Krzysia. Jego bladość i
złowroga aura nawet mi pasowały do wampira. Wizerunek psuło mi to,
że się jąkał. On nie wydawał się jednak tym przejmować.
- Będziesz siedział
cicho, będziesz żyć – powiedziała Sushina, która się temu
spokojnie przyglądała – i nie pij już więcej – dodała.
Wampir Krzyś
postawił mnie na ziemi i odeszli, zostawiając mnie w spokoju. Kiedy
ustabilizował mi się oddech pobiegłem do drzwi wyjściowych.
Chciałem uciec stąd czym prędzej. Drzwi jednak były zamknięte.
Zacząłem się z nimi szamotać. Nikt mi nie chciał otworzyć byłem
w pułapce.