TENTEGO

TENTEGO

wtorek, 18 grudnia 2012

Nawiedzony pub odcinek 3

-->
W toalecie czekali już Sushina, ksiądz i Różowy, który malował coś sprayem po beżowej ścianie. Na pisuarach i muszlach klozetowych były widoczne świeże napisy zrobione markerem: ,,Sikaj zdrów”, ,, Różowy pozdrawia” i ,, Wejdź se” a obok adres strony Pana Koloru Świni. Na przeciwległej ścianie była zawieszona ogromna plazma.
- Co co co co to ma być?! - Krzyknął Krzyś na widok malunku Różowego na ścianach, oraz prawdopodobnie tego co pojawiło się na sprzęcie toaletowym.
- No, Sowa – odpowiedział tamten.
- Przecież ci mówiłem,że to maja być magiczne znaki, kretynie. Są konieczne do egzorcyzmów.
- No i są.
- Co?! Gdzie ty wi wi widzisz magiczne zzzz... znaki?
- O tu. Jak się przyjrzysz to widać je w odbiciu oczy sowy. Zajebiste, prawda? - Powiedział z dumą artysta.
Krzyś tylko kiwnął głową. Widocznie nie miał sil się kłócić. Znaki były, a że trochę mniejsze niż oczekiwał, to … Trudno.
Zauważyłem, że obok muszli był odtwarzacz DVD podłączony do plazmy. Krzyś uruchomił go i na ekranie pojawiła się relacja z Camp Nou. Mecz między FC Barcelona a Realem Madryt, a z głośników wydobył się głos Dariusza Szpakowskeigo zapowiadającego widowisko.
- Mecz? - Spytałem. - Egzorcyzmy to oglądanie meczu?
- Tak - wyjaśniła Sushina.
- Acha – udałem, że wszystko rozumiem.
- Widzisz, duchy nękające ten pub to kibole. Przy przeprowadzaniu duchów na tamten świat ważny jest ich komfort psychiczny. Chcemy, żeby się poczuły jak u siebie w domu. Staramy się im tu stworzyć warunki jak najbardziej zbliżone do naturalnych, dlatego puszczamy im mecz. Niedługo pewnie zadzwonimy policje, żeby było tu jak najwięcej znanych im elementów.
- Ale po co chcecie im stwarzać tu dobre warunki, przecież jak będzie im tu dobrze to zechcą zostać, a wy przecież chcecie je wypędzić.
- Nie mów tak. Duchy są wrażliwe. Chcemy im umożliwić przejście do lepszego świata. Jeżeli, nie będą się tu czuły dobrze to w ogóle, nie będą chciały rozmawiać. A tak to na pewno nie uda się im ich namówić, żeby sobie poszły.
- A dlaczego puszczacie im mecz ligi hiszpańskiej, a nie polskiej?
- Liga polska jest do dupy – burknął Różowy. - Żal oglądać..
Mecz się zaczął. Nie działo się nic, co by przypominało jakiekolwiek egzorcyzmy, czy nawet probe podjęcia jakiegokolwiek kontaktu z duchami. Po prostu staliśmy i gapiliśmy się jak banda najsłynniejszych piłkarzy świata gania za piłką.
Sushina biegła w różnych dziwnych tematach wykazywała się ogromną ignorancją w kwestii piłki nożnej. Pytając o oczywiste rzeczy, albo co gorsze wyrażając swój entuzjazm dlatego co działo się na boisku. Jej OCHY i ACHY zaburzały nam przyjemność oglądania, ale mimo wszystko dodawały uroku. ,, Ale kopnął!”, ,, Ale podciął”, ,, Który to sędzia?”,, A jak strzeli to będzie bramka?”, ,,Dlaczego nie strzelił?! Głupi czy co?'. Trzeba jej był tłumaczyć, że piłkarze nie mogą założyć ładniejszych skarpetek , bo takie maja barwy klubowe, co się stanie jeżeli ten mały łaciaty przedmiot nazywany piłką nie trafi do bramki i inne takie ciekawostki. I tak jakoś minęła pierwsza połowa zakończona bezbramkowym remisem.
W czasie przerwy leciała analiza pierwszej polowy i fura reklam. Jedna szczególnie się spodobała Krzysiowi. Była to firma produkująca muszle klozetowe. Nazywała się zwieracze i miała slogan reklamowy, który kojarzył mi się ze sloganem Różowego.- Zwieracze robi sracze – a niżej był dopisek: solidna robota.
W czasie drugiej połowy coś się rozpoczęło dziać i to nie tylko na meczu ale i w toalecie. Światła zaczęły pulsować, coraz to, zapalając się to gasnąć. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, a mnie po plecach przeszedł zimny dreszcz. Krzyś i Sushina wydawali się nieporuszeni, tylko ksiądz i Różowy wydawali się być lekko zaniepokojeni.
- Nadchodzą – szepnęła uroczyście Sushina.
Ksiądz wyciągnął różaniec, i zaczął mówić jakaś litanie po łacinie. Nie przytoczę tego co on tam mamrotał. Nigdy nie byłem mocny w łacinie.
- Real wygra - usłyszeliśmy nagle czyjś nieprzyjemny głos wydobywający się jakby z podziemi.
- Barcelona wygra, tępy chuju. Messi, gola! - odpowiedział mu drugi.
- Ja chuju?! To ty chuju, chuju...
Byliśmy właśnie świadkami kłótni dwóch duchów sprzeczających się o to, który zespól jest lepszy i tego, który z nich jest tępym chujem.
Nie padały żadne racjonalne argumenty i nikt nie mógł wygrać w tej dyskusji, więc z czasem padały coraz ostrzejsze wyzwiska, których nie warto tu powtarzać.
Staliśmy tak wszyscy bez ruchu i słowa nasłuchując tej dziwacznej kłótni,. Nikt z nas nie śmiał jej przerwać, ani w ogóle się odezwać.
- Ty, z tymi ciemnymi pinglami! Za kim jesteś? - Zwrócił się głos, prawdopodobnie do mnie.
Świetnie. Nie dość, że zostałem w to wszystko wplątany jako bierny obserwator, to teraz musiałem brać w tym jeszcze aktywny udział. Nawet normalnie w tego typu sytuacjach, człowiek zastanawia się dwa razy nad odpowiedzią, bo zła równa się w pierdol. A ja zastanawiałem się właśnie czy można dostać wpierdol od ducha. Pewnie niejedną rozprawę filozoficzną napisano już na ten temat, nagle zacząłem żałować, że nigdy nie interesowałem się filozofią. Zacząłem też żałować, że się w ogóle ruszałem z domu. Wszystko przez to, że nowych znajomości mi się zachciało. Co za zgubny nałóg.
- Ty! Mówię do ciebie - niecierpliwił się głos.
I co ja niby miałem mu odpowiedzieć? Może to.
- Nie interesuje się piłka nożną.
I to był chyba błąd. Wpierw zaległa nas grobowa cisza. Potem głos odezwał takim tonem, jakby właśnie runął cały jego światopogląd.
- Jak to nie interesujesz się piłka nożna? - przy czym to ,,piłką nożną” zostało wypowiedziane niemal z nabożna czcią.
- Wole football – odpowiedziałem.
Znowu nastała chwila ciszy, w której powiało grozą, którą przerwał dziwny odgłos.
- Chjo, Chjo, Chjo. Dowcipniś z ciebie.
Dopiero po chwili się zorientowałem, że ten odgłos to śmiech.
Fajnie, pomyślałem. Nie codziennie udaje się rozbawić ducha.
- A jaka jest twoja ulubiona drużyna?
- Ta z najfajniejszym logiem.
- A ulubiony zawodnik?
- Ten z najładniejszymi korkami.
Nie byłem wstanie wymyślić nic kreatywnego, więc plotłem to co mi przychodziło do głowy. Wyglądało jednak na to, że to wystarczyło. Jak się okazało wypowiedzi nie musiały być bardzo błyskotliwe, żeby rozbawić ducha, wystarczyło po prostu, że były dość dobre, albo, że w ogóle były.
Z opresji wybawił mnie okrzyk Szpakowskiego, który podniecał się nieudanym strzałem Ronaldo. - Och, jak mało brakowało!
Głos przestał się już mną interesować i wraz z kumplem zaczęli śpiewać piłkarskie przyśpiewki. Wiele z nich mówiło o zniszczeniu wrogów klubu, wypruciu im bebechów , powieszeniu za jaja i wierności klubowi aż po grób. Zastanawiało mnie dlaczego te duchy ciągle czuły się zobowiązane dotrzymywać tej wierności, skoro grobowa deskę dawno miały już za sobą i dlaczego ciągle przywiązują wage do właściwie tak mało istotnej rzeczy jak zwycięstwo swojej drużyny, na dodatek w jakimś archiwalnym nagraniu. Niemniej jednak tak było, im bliżej końca tym duchy emocjonowały się coraz bardziej, a wynik był ciągle niezmieniony.
Sushina dała znak księdzu, po którym wyciągnął Krzyż do góry i zaczął mamrotać modlitwę mającą pomoc duchom w przejściu na drugą stronę. W sumie nie wiadomo po co, duchy w ogóle na to nie reagowały, nic nie było ich w stanie odciągnąć od tego co działo się na ekranie. Do końca meczu zostały 2 minuty. Przez cały ten czas ksiądz modlił się gorąco. Mecz przedłużono o dalsze 3 minuty, Wielebny nie przerywał modłów. A im bardziej nic to nie dawało z tym większa większym żarem się modlił. W końcu gdy mecz się skończył remisem, Sushina zwróciła się do duchów z uprzejma prośba, żeby przestały już nawiedzać pub. I ku naszemu zaskoczeniu duchy uprzejmie się zgodziły. Wszyscy gapiliśmy się na nią z głupim wyrazem twarzy, za wyjątkiem księdza, który teraz modlił się w podzięce za to , że jego modły zostały wysłuchane.
- No co- zdziwiła się Sushina – Kiedy wszystko inne zawodzi, może warto skorzystać z najprostszych środków i po prostu poprosić. Jest przecież napisane: „Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna”. (J. 16, 24)
- Jest też napisane „I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie”.
(Mt. 21, 22)- dodał ksiądz.. - I to moja modlitwa sprawiła, że duchy odeszły.
- Trochę to trwało – zauważyłem.
- Pan poddawał nas próbie. Gdyby jednak nie szczera modlitwa, żadne prośby by nie pomogły.
- Ja jednak jestem przekonana, że to moja prośba sprawiła.- upomniała się o swoje Suhina.
- To dzięki mojej modlitwie ta prośba została wysłuchana. To Pan nasz sprawił, że te dusze doznały zbawienia. „Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie,
że otrzymacie”. (Mk. 11, 24)
- rzucił ksiądz kolejnym fragmentem Pisma Świętego.
- Uprzejmością można więcej zdziałać niż zabobonami – upierała się Sushina.
-To nie zabobony, to jedyna i słuszna wiara – kłócił się ksiądz.
Rozpoczynała się kolejna kłótnia. Żadne z nich nie chciał spasować.
- Widocznie wszyscy wierzą w to co chcą wierzyć, a nikt nie wie jaka jest prawda - mruknąłem właściwie do siebie i wyszedłem z kibla. Krzyś jednak pobiegł za mną i chwycił z tyłu za ramie.
- Poczekaj!
Odwróciłem się. Gdybym wiedział co mnie czeka to pewnie bym tego nie robił. A może bym zrobił, sam już nie wiem. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Wszystko jest też lepsze od wysłuchiwania kłótni, której nie można wygrać. Zresztą nawet gdybym się nie odwrócił i tak pewnie niewiele by to dało. Wampir Krzyś się na mnie uwziął, z racji jego wampirzystwa niewiele mogłem zrobić. Odbyłem z nim krótka pogawędkę, która właściwie była jego monologiem.
Słuchając jego słów rejestrowałem równocześnie rozmowę, która odbywała się obok. Jakiś facet chwalił się, że w latach siedemdziesiątych nawalił się z kumplami, wsiedli do syrenki, jeździli sobie i trąbili a przy tym fajnie się bawili .
I teraz spójrz na tego gościa. Wiekowy facet, a ciągle żyje tym, że czterdzieści lat temu popierdalał napierdolony Syrenką po leśnej drodze. Tyle lat minęło, a on ciągle tym żyje. Spójrz na tych wszystkich ludzi. Przychodzą do tamtego pubu dzień w dzień. Kończą prace i idą do Speluny, jakby nie mieli innego życia. I pewnie nie mają. Żyją jakby we śnie pozwalając, by życie przeciekło im przez palce. A kiedy się obudzą za trzydzieści lat z marskością wątroby, otępiałym przez alkohol umysłem, będzie już za późno. Zauważą, ze przepili swoje życie. Widzisz, ja już nie mam tego problemu. Do tego sprowadza się ta cała opowieść, która jest odpowiedzią na twoje pytanie – dlaczego mam takie wielkie zęby? Ludzie zawsze chcieli być nieśmiertelni. Nie wiem, czy chcą żyć wiecznie ze strachu przed śmiercią, czy tez może chcą trochę zwolnić. Nie spieszyć się tak. Podarowano mi życie wieczne. Ja już nie muszę się spieszyć. Dlatego mogę sobie pozwolić na pitolenie przez godzinę w odpowiedzi na twoje pytanie. Nie jestem żywy, więc nie mogę umrzeć, ale nie jestem też martwy. Krzyś zrobił ze mnie wampira. I mam ochotę na twoją szyje.
Może cie interesuje dlaczego wampir postanowił, ze będzie właścicielem pubu. Na co mu to. Widzisz, wampirom grozi przewampirzenie. Osoba ugryziona przez wampira sama nim się staje. Niedługo może być więcej ludzi niż wampirów. A my musimy przecież z czegoś żyć. Niedługo może zabraknąć nam ludzi. I co wtedy? Wyginiemy z głodu. Musimy, więc ograniczyć spożycie. Krzyś wpadł na pomysł jak poskromić swój głód. Wymyślił sobie, ze jak będzie pil krew skażoną alkoholem, to potem będzie miał takiego kaca, że przez jakiś czas na sama myśl o piciu zrobi mu się niedobrze. W jego przypadku działa świetnie, je dwa razy rzadziej. Dlatego założył pub, traktuje to jak swoją spiżarnie. I raz na jakiś czas wtramoli sobie jakiegoś klienta. Akurat tym razem padło na mnie.
I zobacz jak ja nisko upadłem. Rozmawiam z jedzeniem. Jesteś moja pierwszą krewką i sobie pomyślałem, że byłoby ci milo jeśli będziesz wiedziała jak doszło do tego, że jutrzejszej nocy będziesz mieć ochotę napić się krwi. I nie rób takiej przerażone miny, to tylko wygląda tak strasznie jak to pokazują na filmach. A przecież to tylko lekkie ukłucie.

䑏㹙㰊䠯䵔㹌

wtorek, 21 sierpnia 2012

Nawiedzony pub ( odc.2)


Powiedziano mi, ze drzwi są zamknięte do rana, a do tego czasu mam zamknąć ryja, nie smucić, dobrze się bawić, bo jest zajebista muzyka i nie ma gadania, i że mam sobie kupić drinka.
Fakt, muzyka była zajebista – punk rock,. którego osobiście nie znoszę, bo za bardzo drą ryja.
Co miałem robić. Poszedłem do baru. Sushina zasugerowała mi wcześniej, żeby już więcej nie pić, więc wziąłem się na sposób. Zamówiłem kakao; duże, z pianką. Takie jakie robiła mi babcia.
Kogut wpierw spojrzała na mnie jak na wariata, potem pokręciła głową, po czym przyniosła zamówienie i już szykowała się, żeby dolać tam wódki, ale zasłoniłem kufel ręką. Pierwsza zasada; zawsze pilnuj swojego kieliszka, nigdy nie wiadomo co mogą ci tam dosypać. Swoją drogą to było orginalne, żeby podawać kakao w kuflu, dziwna sprawa, ze w ogóle to mieli. Kogut powiedziała, że to chwyt marketingowy, żeby zachęcać klientów do kupowania alkoholu. Ciekawe, ze nie wpadli na pomysł, że można sprzedawać tylko alkohol.
Minąłem grupkę przy barze, gdzie jeden facet zwrócił moją uwagę. Stał nieruchomo jak manekin, trzymając kufel na wysokości piersi, z jego ust wystawała słomka, która stanowiła łącznik pomiędzy nim, a piwem. Kiedy inni żywo gestykulowali on pozostawał w bezruchu.
Było już dobrze po 22 więc postanowiłem się udać na striptiz. Nie miałem ochoty się już stykać z Krzysiem, który uważał się za wampira, był dość niesympatyczny, a poza tym rozmowa z nim zajmowała stanowczo za dużo czasu.
Ciekawiło mnie co on takiego zrobił, że ten ksiądz mu uwierzył. To pewnie dla świętego spokoju tylko udawał, że wierzy. W chrześcijaństwie wiara w takie rzeczy jest przecież zabroniona, a już na pewno nie wolno jej praktykować. Z drugiej jednak strony w tym klubie barmanka kazała do siebie mówić Kogut. jakiś żul Wielbłąd jarał się innymi pijaczkami o kretyńskich ksywach, faceci wrzucali 200 złotych do klozetu, dwa trupy nie przeżyły, będąca w świetniej formie Sushina była martwa od piątku, a o 12 w nocy duchy śpiewały o Legii. Co w tym dziwnego, że szef, który nie lubi trzeźwych i gada o smaku Ketaminy uważa się za wampira, a właściwie Wawampira?
W trzeciej sali striptizerki w najlepsze rozgrzały już publiczność do czerwoności, za wyjątkiem pewnego młodzieńca. który siedział samotnie przy stoliku nie zwracając uwagi na to się dzieje naokoło.
Młodzian miał na sobie różowy t-shirt z niebieskim słoniem, różowe spodenki i buty pomalowane w fantazyjne wzory, a na głowie wysokiego na około pól metra, postawionego żelem irokeza. Prawdopodobnie musiał się schylać gdy przekraczał próg.
Jego uwaga skupiona była na stole, po którym coś bazgrał markerem, na stole leżał blok rysunkowy wypełniony już w całości jakimiś dziwadłami z wielkimi oczami. Spytałem czy mogę się dosiąść.
- Noo – odpowiedział nie przerywając swojego zajęcia.
Dosiadłem się i spytałem co robi. Dopiero teraz młodzian przerwał na moment i spojrzał na mnie.
- Sowę? - W tym jednym wyrazie, jak się potem okazało, zawierała się zarówno odpowiedź na moje pytanie, jak i jego zapytanie czy sobie takową życzę.
- Słucham?
Młodzian bez słowa podał mi kartkę papieru, na której było niedbale napisane kredkami.

                             RóżowyRobiSowy

                                          
                           Sowę zrobię:

                                            - na zamówienie, zlecenie, a nawet dekoracje
                                          - na każdym rodzaju nawierzchni
                           - w każdym kolorze, pod  
warunkiem, że jest różowy!!! ale mogą być też inne


 Sowę sprzedam

- namalowaną przeze mnie!!!



PROMOCJA!


- dwie sowy i trzecia w cenie trzech


Super promocja!!

- do każdej sowy daje autograf 
  
   ( mój własny) 

 
                                         Różowy zaprasza na SOWY
  
 

Rozstawienie na kartce było koszmarne i raczej odrzucało, niz zachecało, ale za to miało fajne kolorki.
A więc to był ten słynny Różowy, co robi sowy. Widziałem jego wrzuty na szyldach sklepów, na. murach czy też na ścianach przeznaczpnych na grafiti. Była to zazwyczaj sowa, albo ,, RóżowyRobiSowy", ,,RRS ", lub też napis na pustej przetrzeni: TU BĘDZIE SOWA RÓŻOWEGO. NIE RUSZAĆ!!. Facet zaklepywał sobie teren, wygryzając konkurencje, której właściwie nie miał. Nikt inny nie malował sów na taka skale.. To znaczy to, co on malował, to podobno były te ptaki, ale tylko on był o tym przekonany. Z reguły inni widzieli w tym zupełnie coś innego, co bardzo denerwowało artystę. Do klasyku należała już opowieść, jak to Różówy zagrał na jednym kocercie z Hujas w Cipas. Zespól generalnie śpiewał piosenki o miłośći, a idea polagała na tym, że Pan koloru świni( tak nazywal sie profil Różowego na facebooku) malowal w tym czasie na ścianie to, co zespól śpiewał. Przy czym on uważał, że zespół śpiewa o sowach. Nie było to pozbawione sensu gdyż muzycy nagrali utwór specjalnie na to okazje – Sowy się kochają. Nie wyszło to jednak tak jak powinno, ponieważ malarz tak sie schlał z zepołem przed koncertem, że nie był wstanie utrzymac pędzla, a zespól zapomniał słów piosenek, wiec wyszła jedna wielka improwizacja. Publicznośc jednak i tak była zadowolona. Lider zespołu – Doktor Giry słynał z tego, że w każdym zespole, z którym występował, picie przed koncertem i rausz na scenie było na porządku dziennym. Występował łącznie w podajże w 99 zespołach, więc właściwie cały rok był w trasie w którymś z nich. Między koncertami dorabiał jako barman, więc alkoholu nigdy nie brakło. Z reguły brali w trase 3 cięzarówki; jedna ze sprzetem muzycznym i dwie ze skrzynkami browarów.
Po tamtym koncercie Rózowy dostał propozycje zrobienia okładki dla zespołu ,, Parówa", ale uznał, ze to przerasta jego kompetncje, Według niego narysowanie parówki było zbyt trudne.
Dowiedziałem sie o Panu koloru świni kiedy sciagałem film z neta pt: ,,Planeta Cipuszka", okazało sie, ze to był filmik pokazujacy jak Różowy maluje Sowe w nocy przed posterunkiem policji. Po filmie był link do jego facebooka, gdzie pieczołowicie opisywał co u niego się dzieje.
Mówiąc krótko – to był pojeb. Jak większość w tym pubie.
Nagle zauważyłem, że do kakao wpadają mi jakieś krople z sufitu. Nadstawiłem palec, po czym posmakowałem tego co spadło. Spirytus. Spojrzałem w górę i zobaczyłem Koguta, która siedziała na jakiejś grzędzie 3 metry nade mną. W ręku miała strzykawkę ze spirytusem, z której spuszczała krople do mojego kufla. Zerwałem się na równe nogi
-Co robisz?! Jak tam wlazłaś?! - Krzyknąłem.
- Nie zamówiłeś alkoholu. Jako barmani mamy obowiązek dolewać go klientom, którzy go nie piją. Nad całym pubem pod sufitem są porozmieszczane te bale. Przesuwamy się an nich nad klienta i stąd mu dolewamy. To jest nasz system na abstynentów.
- A jak stąd zejdziesz? - Bądź co bądź była dość wysoko.
- Chwileczkę – wyjęła krótkofalówkę. - Kogut do Dużej, Kogut do Dużej. Jestem na C4. Zdejmij mnie.
Po chwili ze powierzchnia mojego kakaa zaczyna drzeć jak woda w filmie Jurassic Park, kiedy zjawiał się Tyranozaur. Z piwem Różowego działo się to samo. Po chwili poczuliśmy rytmiczne wstrząsy ziemi, z każdą chwilą coraz wyraźniejsze. Coś się zbliżało, i to coś dużego. To coś to była Buka z Muminków.
Tak przynajmniej pomyślałem na pierwszy rzut oka, bo to była kobieta, to chyba była kobieta, ale bardziej przypominała mi Bukę. Miała na sobie fioletowa koszulkę z jej twarzą, a ponieważ była ona jakieś dwa metry nad ziemia, myślałem,że to prawdziwa głowa. Twarz jej był jednak dalsze pół metra wyżej. Ta kobieta była ogromna i tłusta. Wyglądała jak trzymetrowy worek na kartofle w stroju buki.
Ten widok zainspirował mnie do prawdziwej twórczości.

Podeszła do nas lokomotywa.
Ciężka ogromna i pot z niej spływa-
Tłusta oliwa.
Stoi i sapie i dyszy i dmucha
A fetor z rozpasionego jej pyska mi chucha
gdzie tylko spojrzę, to tłuszcz się wylewa,
a jeśli kichnie to będzie ulewa,
Jest tak wielka, ze ledwo mieści się w drzwi
nikt z obecnych jdnak jej nie drwi,
Lecz choćby przyszło tysiąc atletów,
i każdy zjadłby tysiąc kotletów,
i każdy nie wiem jak się natężał
to by jej nie ruszył - taki to ciężar
Wichura z jej płuc te stoły rozniesie,
nic tu nie pomogą żadni kolesie.
I stoi już obok, pozdrawia mnie gestem
Wyciąga rękę, mówi – Duża jestem
Żarła dużo bo tak się roztyła,
muszę to przyznać – mała nie była
i patrzy tak na mnie, a w gardle ja ssie
i mówi basowo – napiłabym się
I drepce nerwowo, obcasami stuka,
nastawwia karku i bierze Koguta
A ta lekko, zwinie niczym linoskoczek
Siada jej na barana, wpierw robiąc kroczek

Najpierw powoli jak żółw ociężale,
Ruszyła z kogutem na karku ospale
Szarpnęła swe nogi i dźwiga z mozołem
koguta - kobietę, co mle jej jęzorem
do biegu pośpiesza ją, by gnąc coraz prędzej
prędkości, prędkości, prędkości chce więcej
A dokąd, a dokąd, a dokąd tak gna
Do baru. do baru, co sił ile się da
A na co, a na co, a na co ten ruch?
Bo suszy, bo suszy bo suszy za dwóch,
To Duża, to ona, to jej pic się chce
do piwopoju, jak dotrzeć tam wie
By wziąć sobie kufel i wlać tam browara,
tak bardzo, tak bardzo, tak bardzo się stara
I biegną przez sale tratując tam ludzi
Do baru, bo piwo, pragnienie ostudzi,
i bierze i wlewa i chla to jak smok,
a w okól nich już zbiera się tłok,
a patrzą, a mówię i tak komentują,
że barmani pracują, a jednak się trują
i pije, i chlepce i rośnie jej brzuch
To pragnienie alkoholowe wprawiło to w ruch
to całą machinę co browar sprzedaje,
pracownicy pija to co zostaje,
zauważyłem to,a trochę już żyje
że od piwa nie zawsze, lecz często się tyje

No dobra nie było to może najwyższych lotów, ale skojarzyło mi się z lokomotywą Brzechwy. Ta Buko podobna Duża to była prawdziwa lokomotywa.
Pytającym wzrokiem spojrzałem na Różowego.
- Duża, ochroniarz – odpowiadał monosylabicznie.
- Słyszałem, że wypuszcza nas dopiero rano – zagaiłem.
- Taaa, wypuszczą nas jak Kogut zapieje.
Więc takie były tu zwyczaje. Pub otwierali nad ranem w momencie gdy barmanka zapieje. Może dlatego nazywała się Kogut. Swoją drogą, chciałem to zobaczyć.
Do naszego stolika przysiadł się wytatuowany facet w puchatej czapce z ochraniaczami na policzki.
- Ogólne cześć. Fajne dziewczynki, co? Różowy, wydziargaj mi na pośladzie sowę jak siedzi w betoniarce. Hej, dziś będzie odczynianie uroków. Kibice Legii się zmartwią, a Bóg nie lubi murzynów. I słuchaj, chce żeby ta sowa miała ząbki. A potem zrobimy mi sesje zdjęciową. Będę w kiblu, gdzie …
Ten typ mówił bardzo szybko i chaotycznie. Przeskakiwał z tematu na temat. A to opowiedział jakiś dowcip, a chwile potem jak był marynarzem i prawie utopił się misce na kapustę. Potem z tego przeskoczył na tematy artystyczne, a potem znowu opowiedział dowcip, by zaraz potem nawiązać do sów Różowego, z czego przeskoczył do opowieści jak lewitował w beczce nad wodospadem Niagara z czego płynnie nawiązał do tematu swojej czapki, którą dostał od słynnego greckiego filozofa w podzięce za uratowanie życia kiedy ten rozbił się samolotem o autobus pijanych zakonnic jadących na Woodstock.
Innymi słowy od jego paplaniny dość szybko rozbolała mnie głowa.
- Poczekaj, czym ty się właściwe zajmujesz? - Spytałem.
Gość poczerwieniał na twarzy, na oczach wyszły mu naczynka krwionośne i szał.
- Jak to czym! Ty uważaj sobie! Czy ty wiesz kto ja jestem?
- No właśnie nie wiem i dlatego pytam.
- Jakbyś wiedział, to inaczej byś śpiewał Ja jestem Ryś, jeszcze mnie popamiętasz.
- Acha – wziąłem komórkę, wszedłem do internetu i wpisałem w wyszukiwarce Ryś. Pomyślałem,że jak to ktoś znany to powinno wyskoczyć jakieś linki. To co znalazłem zacząłem czytać na głos:
,,Ryś, -gatunek lądowego ssaka drapieżnego z rodziny kotowatych, największy z rysi (Lynx). Występuje w Europie i Azji. Poza kotem domowym, ryś i żbik są jedynymi występującymi w Polsce przedstawicielami kotowatych. W Polsce jest gatunkiem rzadkim i chronionym. ( teraz już wiem czemu był taki ważny)
- co ty Pieprzysz – zdenerwował się Ryś.
- Robię teraz wystawę – przerwał nam Różowy – nie wiem jeszcze czemu będzie poświęcona, ale to będą sowy na wrestlingu. Jaram się, jaram się bardzo. Wczoraj Small Show bił się DC Pijakiem i DC Pijak zrobił mu saplexa, ale przedtem zaczął napiepszać go kuflem. O tak.
Różowy wziął swój kufel i zaczął naparzać Rysia po głowie. Ten zasłonił się rękami i odskoczył nie pozostał mu dłużny, bo wziął krzesło i zaczął robić to samo, Różowy odrzucił kufel zbijając go i rzucił się na swojego przeciwnika. Zaczęli się kotłować na podłodze. Ani Duża, ani nikt inny z ochrony, czy w ogóle ktokolwiek nie zareagował. Wyglądało to tak jakby to na było na porządku dziennym, właściwie nocnym.
Różowy wygiął mu rękę pod dziwnym kątem i założył dźwignie. Ryś bezskutecznie próbował się wyrwać, ale w końcu dał za wygraną i wolną ręką pokazał, że się poddaje. Zwycięzca zdarł z niego koszule, wyciągnął markera z kieszeni i zaczął mu rysować na plecach sowę.
Zdążyłem już zauważyć, że on rysuje te swoje sowy wszędzie gdzie się da, czemu więc nie na plecach pokonanych rywali. Może dlatego wszczął to bójkę, chciał sobie porysować, a przy okazji zrobić reklamę. Ale to jeszcze nie był koniec. Pan koloru świni podniósł się i zaczął wykonywać dziwaczny taniec w okół leżącego Rysia. Przypominał trochę indyka podczas godów.
Zrozumiałem,że nici z pogawędki, więc wróciłem do baru. Był przy nim ten sam facet co wcześniej stał jak manekin. Przez ten czas ani nie ruszył się z miejsca, ani nie zmienił pozy. Różnica była tylko taka, ze teraz był sam i spokojnie sączył piwo przez rurkę. Był z ty trunkiem jakby zespolony.
Kogut powiedziała, że to Bronisław Spokojny. Stały klient, który właściwie robi tu za dekoracje. Przychodził do knajpy noc w noc. Zawsze zamawiał piwo i stawał w tym samym miejscu i w tej samej pozycji. Sączył je przez słomkę, a kiedy mus ie kończyło, któryś z barmanów mu dolewał i cały proces zaczynał się od początku. Stał tak przez jakieś 4, 5 godzin, niekiedy do samego rana, po czym nagle ożywał, podchodził do baru, uiszczał rachunek i wychodził. Właściwie z nikim nie rozmawiał, przychodził, stał jak slup i chlał a potem nawalony wracał do domu. Nie mi było o tym dyskutować, każdy ma swój sposób na życie.
- Napijesz się z papugą? - Usłyszałem obok siebie czyjś głos.
No tak, powinienem już się chyba przyzwyczaić do głupich pytań.
Dla odmiany tym razem zaczepił mnie dobrze ubrany facet przed czterdziestką, pod krawatem i ze złotym Rolexem na ręku i złotymi sygnetami na palcach.
- Dlaczego nie – odpowiedziałem.
- O, dziękuje. Wreszcie ktoś, kto nie ma klapek na oczach. Ludzie jak słyszą czym się zajmuje, to wolą się trzymać z daleka. Jestem adwokatem, wiesz mówią na nas papugi.
- No wiem. Myślałem, że wręcz odwrotnie. Zawsze się przyda jakiś prawnik w rodzinnie. A poza tym to chyba zawód, który cieszy się powszechnym szacunkiem.
- Gdzie tam. Ludzie nas nie lubią, bo żerujemy na ludzkim nieszczęściu. Klienci się do nas zgłaszają w sytuacjach trudnych i często wstydliwych. Weźmy sobie sprawę rozwodową. Klienci przelewają swoje prywatne brudy an prawnika. A jeśli, żona mówi o sprawach intymnych przed sądem, to my wtedy jesteśmy za to obwiniani. Jeśli bronisz mordercy i wygrasz sprawę, to oczywiście masz szacunek w branży, ale cierpi potem twoje sumienie. Wiesz, ze ten człowiek to potwór i nieraz sam masz ochotę go zastrzelić, a to by było nieprofesjonalne. W sądzie musisz go przedstawić w jak najlepszym świetle. Jaki to biedny i pokrzywdzony przez los człowiek, który po prostu się bronił, albo w najgorszym razie niepoczytalny. Wykorzystujesz każdą lukę prawną jako tylko znasz, psychologie czy wręcz manipulacje. Ludzie mają nas potem za zawodowych kłamców.
A kobiety umawiają się ze mną i tak tylko dla pieniędzy.
- Czemu sądzisz, ze tylko dla pieniędzy? - Ciekawa zmiana tematu swoją drogą.
- Bo gdy im mówię, czym się zajmuje, to tylko udają, ze je to interesuje, za to bardzo chętnie, biorą ode mnie drinki, gdy im postawie.
- Skoro sam im proponujesz.
- Kiedy ja chce, żeby ktoś się ze mną napił! Napijesz się z papugą? Ja stawiam.
- No jasne.
- A kiedy już mnie oblukają, jakie mam drogie ubranie, zegarek, wypasioną komórkę i kart kredytowe w portfelu, to z reguły subtelnie pytają gdzie jest moja dziewczyna.
- No i co z tego?
- Nie widzisz tego? Ewidetnie chodzi im tylko o moją kasę.
- To dlaczego im mówisz, ze jesteś adwokatem i ubierasz się tak, że widać, że jesteś dziany?
- No żeby imponować innym, i żeby laski na mnie leciały.
- A o czym z nimi rozmawiasz?
- O samych ciekawych rzeczach. Mojej pracy, moich samochodach, moich jachtach, moich zarobkach i o tym co mogę jej kupić.
- Innymi słowy o pieniądzach. I potem się dziwisz, ze lecą na twoją kasę?
- No bo lecą.
- a jak mają lecieć na coś innego, jak im tego nie pokazujesz. Gdybyś przemilczał kim jesteś, ile zarabiasz i ubrał się jak normalni ludzie, to może by poleciały na coś innego.
- Gdybym się tak ubierał to ludzie by mnie nie szanowali, a laski by na mnie leciały. Może i mnie nie lubią, ale za to jestem ważny. A ty napijesz się z papugą?
Nagle zamarł, zesztywniał, bezskutecznie próbował złapać powietrze, ale zamiast tego zaczął pluć krwią. Coś zaczęło wychodzić z jego klatki piersiowej napierając na jego koszule. Nagle materiał pękł i wyłoniło się z niego 5 małych zakrwawionych robaczków, które jednak schowały się równie szybko jak się pojawiły.
Prawnik osunął się na ziemie ukazując Wampira Krzysia, który stał za jego plecami. W brudnym od krwi ręku trzymał serce ociekające serce. Dosłownie wydarł mu je z piersi. Krople krwi kapały z niego na podłogę.
- Nie lu lu lubię pa pa pa pa pa pa papapug Nie będziesz z nim pipi... pipi... pipipiił. - Powiedział prawie beznamiętnie. Jedyne jego emocje to wkurwienie, ze nie mógł zdania powiedzieć.
- Zbliża się 12. Eeegzorcyzmy czas zacząć. Chce żeżebys to zozzobaczył. Chodź do kibla, chłoptasiu.

niedziela, 22 lipca 2012

Nawiedzony pub ( odcinek 1)


-->

Nowe miejsce zamieszkania zawsze oznacza zmiany. Oznacza to, że trzeba dostosować się do nowych warunków. Zainteresować się, jakie w nowym miejscu panują zwyczaje i dopasować się do nich. A to często oznacza budowanie wszystkiego od początku.
Właśnie się wprowadziłem do nowego mieszkania w nieznanej mi okolicy. Mieszkanie było niewielkie, raptem dwa pokoje, ale za to własne. Przeprowadzka odbyła się bez fajerwerków, nie wydarzyło się nic godnego odnotowania. Częściowo się już rozpakowałem. Zadowolony z siebie, rozsiadłem się na balkonie. Zasłużyłem przecież na odpoczynek.
Dziewiąte piętro, bardzo ładny widok na osiedle. Z pomiędzy zieleni drzew wyłaniały się różnej wielkości kamienice na parterze, których często mieściły się restauracje, sklepy, kawiarnie. Nagle do moich uszu doszła muzyka - ,,Thriller” Michael'a Jackson'a. Zacząłem nasłuchiwać, skąd ona dobiega. Wypatrzyłem grupkę młodych ludzi, kręcących się przed jakimś pubem po prawej stronie mojego balkonu. Nad wejściem były głośniki, z których leciał Jackson, a na zewnątrz kilka stolików, przy których goście popijali piwo. Nie namyślając się długo, stwierdziłem, że idę tam. Jestem przecież tu nowy, nikogo nie znam. A jakie miejsce jest lepsze na zawieranie nowych znajomości niż takie osiedlowe puby?
Włożyłem dźinsy, T-shirt z podobizną Micheal'a, to przecież mój idol, a na to marynarę oraz ciemne okulary, żeby wyglądać cool. Stroju dopełniały, wypastowane na połysk, czarne buty i jakieś wisiorki. Przydałby się jeszcze złoty Rolex, ale nie można mieć wszystkiego Tak ,,uzbrojony” poszedłem na podbój klubu. Nad wejściem był czerwony napis ,,Speluna”, bardzo chwytliwa nazwa. Pomyślałem, że właściciel musi mieć duże poczucie humory i dystans, żeby tak nazwać lokal.
Wbrew pozorom tego, co działo się na zewnątrz, w środku wcale nie było dużego tłoku. Pod pubem stało dużo osób i prawie wszystkie stoliki były zajęte. W środku kręciło się zaledwie kilka osób, może kilkanaście. Tym lepiej dla mnie, mogłem się swobodnie rozejrzeć.
Wnętrze składało się z trzech sal. Pierwszą, do której się wchodziło z dworu, zajmował długi na cała ścianę bar, a za nim kręciły się dwie barmanki i dwóch barmanów. Przed barem znajdowały się duże drewniane stoły, a przy nich długie ławy, oraz kilka mniejszych, bardziej kameralnych stolików. Dodatkowo, w każdym kącie sali mieściła się kanapa. Obok baru znajdowały się toalety, a obok nich przejście do następnej sali, w której mieścił się parkiet do tańczenia. Natomiast po drugiej stronie parkietu kolejne przejście, przez które można było przejść do sali przystosowanej do striptizu; stoliki, cztery rury do tańca oraz wybieg.
Tak więc klub miał trzy sale. Pierwszą do wypicia i do pogadania, drugą do potańczenia i trzecia do pogapienia się na roznegliżowane panieńki. Zauważyłem tez, że głośność muzyki w każdej z sal była inna.
Ponieważ występy dziewczyn zaczynały się o dwudziestej drugiej, było jeszcze trochę czasu, a ja nie miałem ochoty na tańczenie, więc usadowiłem się w pierwszej sali przy barze i zamówiłem piwo u barmanki blondyny. Z niewiadomych mi przyczyn, kazała mówić do siebie Kogut. To właśnie od niej dowiedziałem się o specyfice trzeciej sali.
Usiadłem przy stoliku i zacząłem obserwować pub. Schodziło się coraz więcej klientów, w większości ludzie między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia, było też gości po czterdziestce.
- Znasz Walenia? – usłyszałem czyiś głos.
Odwróciłem się. Za mną stał brodaty facet w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat. Miał na sobie starą i znoszoną marynarkę w kolorze zdechłej myszy i takie same spodnie. Ogólnie sprawiał wrażenie, jakby od miesiąca nie widział mydła. Przyglądał mi się bardzo uważnie.
- Słucham?
- Głuchy jesteś?! Spytałem, czy znasz Walenia.
- Nie znam żadnego Walenia – powiedziałem.
- A powinieneś, bo ja znam – odpowiedział facet z wyrzutem. - A mnie znasz?
- Nie.
- I słusznie, bo ja ciebie też nie.
Nie żebym nie lubił oryginałów, ale to już zaczynało być absurdalne, a co gorsze – meczące. Facet rzucał mi nazwiskiem czy ksywą, a potem miał pretensje, że go nie znam, Czy ja naprawdę muszę znać wszystkich na świecie, którzy przeżyli więcej niż jednego kaca? Jestem tu nowy.
- Waleń to jest gość – ciągnął tamten. - On potrafi wypić. Ostatnim razem wybulił dwa pod rząd.
- Imponujące – stwierdziłem zastanawiając się, czy dobrze usłyszałem. Dwa piwa to przecież nie jest tak dużo.
- Normalnie bierze kufel i pije. Wyobrażasz to sobie?! - Entuzjazmował się brodacz. - On dużo może. Pije nawet szampana. Jak wypije kieliszka, to prosi o następnego. Facet jest po prostu niesamowity!
Tam, gdzie mieszkałem wcześniej, wielu było takich pijanych filozofów, gotowych za kufel piwa gadać przez całą noc. Jeśli ich ignorowałeś, mówili głośniej. Jeśli wchodziłeś z nimi w dysputy, przegadywali cię. Jeśli postawiłeś im piwo, paplali jeszcze więcej w nadziei na kolejne. Jeśli kazałeś im spierdalać, grali pokrzywdzonych, wywołując w tobie poczucie winy. Najlepszą taktyką było nie dopuścić, żeby się w ogóle odezwali. Niestety, było już za późno. Brodacz zaczął już nawijać, ale ten typ był inny. Z reguły tacy goście użalali się nad swoim losem, opowiadali historie swojego życia, albo dawali dobre rady w rodzaju: ,, trzeba ruchać”, ,, dobra zagrycha to podstawa”, albo ,,picie jest złe, ale niepicie gorsze”. Ich życie toczyło się wokół alkoholu. Oni nie mieli codziennych problemów przeciętnych Kowalskich. Dla nich ,, przeżyć” oznaczało mięć za co się napić, albo jeszcze lepiej napić się za darmo. Oni nie chodzili do lekarzy, nie martwili się, w jakim stanie jest ich wątroba albo trzustka. Normalni ludzie, spożywając takie ilości alkoholu, usłyszeliby od lekarza, że wątroba jest do wymiany, trzustka zniszczona i muszą kategorycznie przestać pić, palić i przejść na dietę. Wielu by to zrobiło, martwiąc się przez resztę życia o swoje zdrowie. Osiedlowym filozofom takie troski były obce. Oni martwili się co najwyżej utraconą karierą, albo rodziną. I to tylko wtedy kiedy byli trzeźwi, czyli rzadko.
Ten facet wyglądał jak zwykły pijak, pachniał jak zwykły pijak, ale nie gadał jak zwykły pijak. On podniecał się tym, że ktoś wypił dwa piwa i to nie z zazdrości, że ktoś tyle ma, tylko z podziwu, że ktoś tyle może. Imponowało mu to. Zachowywał się jak kibic sportowy, który opowiada o bramkach Ronaldo, o tym, że Koby Bryant zdobył osiemdziesiąt jeden punktów, albo jak dziecko, które opowiada o nowej zabawce. Przypominał trochę angielskiego lorda, który stara się o członkostwo w elitarnym klubie, żeby podnieść jeszcze bardziej swój status społeczny, gdzie członkowie odznaczają się jakimiś wyjątkowymi cechami lub umiejętnościami. W tym przypadku było to wypicie więcej niż jednego kieliszka. Ten facet mnie irytował, ale byłem bardzo ciekawy, co będzie dalej.
- Znasz Sikorkę? - zapytał, i nie czekając na odpowiedz ciągnął. - Sikorka to jest chłop, on to dopiero potrafi wypić... ,,-A więc to będzie dalej, będę wysłuchiwał o niesamowitych dokonaniach jego kolegów...” - Wczoraj wypił trzy kufle piwa w trzy godziny, ale to jeszcze nic, Piwożłopiks potrafi wypić trzy browary i nawet tego nie poczuć.
Miałem dość. Nie chciałem już słuchać o kolejnych żałosnych osiągnięciach tutejszych amatorów piwa. Uciekłem do toalety. W środku był jakiś facet.
- Znasz Wielbłąda? - zapytał.
O nie! Następny.
- Widziałem, jak z nim rozmawiasz Trudno z nim wytrzymać, ale jest nieszkodliwy. Ma jedną wadę, nie potrafi pić. Co innego Sikorka, on to...
- Zauważyłem – burknąłem, przerywając mu.
Kolejny oszołom, z którym nie miałem ochoty wdawać się w pogawędkę, ale zaraz, przecież przyszedłem poznawać tu nowych ludzi i otoczenie. Może tu wszyscy są tacy i nie spotka już nikogo normalnego. Czy to oznacza, ze jestem skazany na wieczne milczenie? Może, jak wdam się w niezobowiązujące ględzenie o niczym, to dowiem się czegoś ciekawego.
- Często tu bywasz? - zagadnąłem.
- Ja tu żyje, śpię i wstaje, a nawet – tu konspiracyjnie się do mnie nachylił i ściszył głos – robię kupkę.
Wziąłem głębszy oddech. Miałem ochotę roztrzaskać mu na głowie kufel, albo krzesło. Zamiast tego zbyłem się pod byle pretekstem i wyszedłem z WC. Nie chciałem przecież kłopotów. Widocznie wypiłem za mało, jeśli miałem tu dłużej wytrzymać, koniecznie musiałem nadrobić zaległości.
Poszedłem do baru po kolejnego browara, czekał mnie długi i być może ciężki wieczór. Na szczęście Wielbłąd się gdzieś ulotnił. Stałem tam tak przez dłuższą chwilę. Nikt do mnie nie podszedł, ja do nikogo się nie odezwałem. Oaza spokoju. Mijała minuta za minutą, chwila za chwilą. Nic się nie dzieje, to znaczy ktoś się pokłócił, ktoś pobił, jakaś laska dała facetowi kosza, a jakiś facet olał laskę. Normalne barowe sytuacje, ale mnie one nie dotyczyły. Nuda, przyjemna nuda.
- Może coś mocniejszego? – spytała Kogut wyrywając mnie z zadumy. Nawet nie zauważyłem, kiedy skończyło mi się piwo.
- Dzięki.
- Może Whisky, Brandy, Campari, Aperol, Mojito. Baccardi, a może jeszcze piwo?
- Myślę, że Aperol będzie w sam raz.
Przyrządziła mi pomarańczowego drinka w dużym kieliszku, po czym dolała jeszcze ćwiartkę wódki.
- Gratis od firmy – powiedziała w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. - Musisz więcej pic.
- Eee?
- Niedługo przyjdzie, on nie lubi trzeźwych klientów.
- Kto?
- On – odpowiedziała, po czym odwróciła i zaczęła przecierać czyste kufle.
Czyżbym wyczuwał strach i kim jest ten ,,On”?
Kimkolwiek był, musiał być kimś ważnym, być może niebezpiecznym. Może nawet jej szefem. Barmanka nie była chętna do udzielania mi wyjaśnień, czekałem więc na rozwój wypadków, popijając drinka.
Z wolna zaczynało mi szumieć w głowie, znajome objawy odurzenia alkoholem. Czułem, że jeszcze trochę, a paplanina Wielbłąda byłaby dla mnie fascynująca, a nie jak wcześniej irytująca.
Wtem do lokalu wszedł nowy gość. Niby nic szczególnego, ale, gdy tylko się pojawił, atmosfera się zmieniła. Rozmowy ucichły, wszystkie oczy skupiły się na nim. Nie można tego było racjonalnie wyjaśnić, ale wyczuwało się od niego coś, jakby czyste, pierwotne zło. Coś wisiało w powietrzu.
Nowy przybysz miał jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, był szczupły i miał strasznie bladą cerę, jak informatyk. Tak, to musiał być informatyk, ktoś, kto jest tak blady, musiał całe dnie spędzać w biurze przed komputerem. Trudno było określić jego wiek. Miał delikatne rysy, ten dziewczęco-chłopięcy typ urody, który sprawia, że przez całe lata wygląda się jak młodzieniec. Obrazu dopełniały długie, kasztanowe włosy Równie dobrze mógł mieć dwadzieścia jak i czterdzieści lat.
Podejrzewałem, że to ten ów ,,On”. Mimo swojego żeńskiego wyglądu, biła od niego pewność siebie, bezwzględność oraz poczucie wyższości nad innymi. To nie był typ wrażliwca i lepiej było z nim nie zadzierać.
Wszedł dostojnym krokiem. Rozejrzał się, podszedł do baru. Wszyscy barmani zaraz do niego podskoczyli. Zamienił z nimi kilka słów i ci rozeszli się po całym klubie. Został tylko jeden. Usłyszałem fragment rozmowy. ,, Ketamina daje bardzo gorzki smak, jest niesmaczna”.
Ketamina to środek, którego używa się m. in. do usypiania zwierząt, rzadziej ludzi. O co tu chodziło? Skończyłem farmacje, ale nie zajmowałem się tym na co dzień. W takich chwilach, jak ta, zaczynałem tego żałować. Niemniej miałem w przeszłości do czynienia z najróżniejszymi specyfikami. Nagle mnie olśniło.
Ketaminę sprzedaje się czasami zamiast kokainy, ponieważ bardzo podobnie wygląda. Właściwie jest nie do odróżnienia. Faktycznie ma gorzki smak, który dilerzy próbują niekiedy zamaskować domieszką aromatu truskawkowego. Ketamina w odpowiednich dawkach powoduje zmiany postrzegania, urojenia, problemy motoryczne oraz utratę pamięci. Czyżby informatyk był dilerem, a może chce sobie podupczyć i używa tego jako pigułkę gwałtu? Gdyby dosypać jej trochę do piwa, to jego kolor by się nie zmienił, ofiara mogłaby co najwyżej stwierdzić, że dziwnie smakuje, ale prawdopodobnie nie zwróciłaby na to uwagi, a pierwsze objawy działania wzięła by za rausz alkoholowy a potem byłoby już za późno.
- O, Krzyś przyszedł. On jest dziwny. Nigdy nie pije, pewnie jakiś abstynent, albo inny zboczeniec.
- Obejrzałem się, koło mnie stał Wielbłąd.
- Kim jest ten Krzyś? - spytałem.
- Naszym dobroczyńcą. To dzięki niemu istnieje ten cały piwopój. Jest właścicielem.
Czyli miałem racje, że to szef.
- Biedak ma kłopoty – ciągnął Wielbłąd. – Ktoś puścił głupią plotkę, że tu giną ludzie. Teraz Sanepid siedzi mu na karku.
- Giną ludzie, Sanepid?
- A tak, podobno w tej sali ze striptizem znaleziono siedem trupów, ale coś poszło nie tak, dwa trupy nie przeżyły.
Zdębiałem.
- Na domiar złego - mówił dalej – uparły się, żeby tu zostać. Ludzie mówią, że to miejsce jest nawiedzone. O północy dzieją się tu podobno dziwne rzeczy.
Wreszcie Wielbłąd zaczął mówić ciekawe rzeczy. Co prawda bzdury, ale za to interesujące. Nie wierzyłem w plotki, nie wierzyłem, że znaleziono tu trupy, a już na pewno nie w to, że dwa nie przeżyły i że takimi sprawami zajmował się Sanepid. Nie brałem jego paplaniny na serio, ale może była w tym jakaś cząstka prawdy. Tak jak w legendzie.
- To nawiedzony pub? - spytałem.
- Tak. Podobno o dwunastej w nocy słychać tu pijackie przyśpiewki. Muzyka sama się wyłącza. Sprzęt przestaje działać i słychać, jak ktoś fałszuje:,, Mistrzem Polski jest Legia”.
- Kim były te dwa trupy, co nie przeżyły?
- Podobno jakiś kibol z dziewczyną. Ona była wróżką, czy kimś takim.
- Jak to możliwe, że dwa trupy nie przeżyły? A reszta?
- Reszta przeżyła. TELEFON! TELEFON! Chodź do nas – przeraźliwym skrzekiem Wielbłąd zawołał młodą dziewczynę, która zaczęła iść w naszym kierunku.
- To jest Sushina, umarła w zeszły piątek – powiedział jak gdyby nigdy nic.
- Sushina Telefon – przedstawiła się dziewczyna.
Znowu zdębiałem. Nie tylko z powodu tego, co powiedział brodacz, czy jej dziwnego imienia i nazwiska, ale również dlatego, że Sushina była oszołamiającą piękna. Przez chwile tylko stałem i gapiłem się na nią. Świetna figura, długie nogi, czarne włosy i kocie oczy. Ale była zadziwiająca blada jak na szatynkę.
- J- J - Jak to umarła, przecież nie jesteś duchem?
- Nie jestem, ale jestem bardzo nieżywa. A te duchy są okropne. Obrażają uczucia kibiców Wisły, a poza tym strasznie fałszują. Barmani się wściekają, że klienci robią burdy, bo chcą napiepszać legionistów, ale ich nie widzą, więc biją się między sobą. Krzyś postanowił coś z tym zrobić. Wezwał jakiegoś księdza na egzorcyzmy.
Co za dom wariatów. Przeprosiłem towarzystwo i poszedłem do kibla. Musiałem chwile ochłonąć. Chwile po mnie wszedł jakiś facet z portfelem w zębach. W tej toalecie nie było kabin, muszle klozetowe stały luzem. Stanął przy jednej i zaczął grzebać w portfelu, jakaś moneta wpadła mu do muszli. A on, głośno przeklinając, wyjął banknot dwustu złotowy i wrzucił go do muszli, po czym zanurzył w niej rękę, wyjął banknot i monetę.
- Co ty robisz? - spytałem.
Na to on odpowiedział, że jak już musi wsadzać rękę do klozetu, to nie zrobi tego dla dwóch złotych. Co innego jeśli chodzi o dwieście złotych.
Tak, to miejsce zdecydowanie było specyficzne. Na zewnątrz usłyszałem również osobliwą rozmowę. Rozmawiało dwóch gości To musiał być Amerykanin, sądząc po akcencie.
- You know, we have Stevie Wonder, Johnny Cash, Johnny Hope. Do you understand?
- We have no wonders, no cash, no hope. - odpowiedzał mu drugi. Polak, sądząc po akcencie.
Kiedy wyszedłem z toalety, zobaczyłem przy jednym z filarów Sushine, Krzysia i jakiegoś faceta, który sądząc po koloratce był księdzem. Podszedłem tak, że mnie nie widzieli i skryłem się za jednym z filarów. Słyszałem rozmowę dość wyraźnie.
- J–je–jeżli tego nie zrobisz tooo złaaaa– amm–am – amie swoje zasady co do spo-spo- spoooożywania pokarmu, a tyyy do- do-do- dodołaczysz do do naszego grogrona. W- Wiesz co to oznacza? - jąkał Krzyś do księdza.
- Wiem. Nie musisz mi przypominać. Zrobię to.
- Do-dobrze. O inaczej zostaniesz w – wa-wa...
- Wampirem. Wiem – dokończył ksiądz.
- Wampirem! - krzyknąłem osłupiały. To było silniejsze ode mnie. Krzyś momentalnie doskoczył do mnie, chwycił za szyję jedną ręką, podniósł jak szmacianą lalkę i przycisnął do ściany.
- Za-zamknij się. Tak , wampirem aaaa jaaak pipipipiśniesz choć słowo, to–to–to to... Powiedz mu – zwrócił się do księdza.
- jeśli piśniesz o tym choć słowo to on cie zabije, albo gorzej. Nigdy już nie wejdziesz do królestwa niebieskiego. Jedziemy na tym samym wózku, bracie.
- Wa-wampirem?
Mnie też się najwyraźniej udzielił sposób mówienia Krzysia. Jego bladość i złowroga aura nawet mi pasowały do wampira. Wizerunek psuło mi to, że się jąkał. On nie wydawał się jednak tym przejmować.
- Będziesz siedział cicho, będziesz żyć – powiedziała Sushina, która się temu spokojnie przyglądała – i nie pij już więcej – dodała.
Wampir Krzyś postawił mnie na ziemi i odeszli, zostawiając mnie w spokoju. Kiedy ustabilizował mi się oddech pobiegłem do drzwi wyjściowych. Chciałem uciec stąd czym prędzej. Drzwi jednak były zamknięte. Zacząłem się z nimi szamotać. Nikt mi nie chciał otworzyć byłem w pułapce.

piątek, 13 lipca 2012

The Bad Boys – zmora Jordana


Kto jest największym wrogiem Chicago Bulls epoki Jordana. Z kim toczyli największe boje, kogo obawiali się najbardziej. Odpowiedz na to pytanie nie jest oczywista. Jeśli by o to samo spytać fanów Lakers wszyscy zgodnie odpowiedzą, że Celtics. Co do Bulls, to wielu powie pewnie Utach Jazz, bo z nimi spotkali się w finałach dwukrotne. Jednak prawda jest taka, że Jazz nigdy nie wygrało serii z Chicago. Tak naprawdę to mało kto zagroził ich dominacji, pierwsze 4 finały zagrali za każdym razem przeciwko innej drużynie.
Prawda jest taka, że kiedy Byki zostały już mistrzem nie było na nich mocnych dopóki Jordan nie wycofał się z koszykówki, a po jego powrocie od momentu kiedy Rodman pojawił się w składzie.
Zastanówmy się kto zatem pokonał Bulls z Jordanem w składzie w serii play -of. W 1995 byli to Orlando Magic, ale jordan wrócił dopiero co ze swojej sportowej emerytury. Na samym początku byli to Boston Celtics, a kiedy w zasadzie uformował się trzon przyszłe go zespołu mistrzów byli to Detroit Pistons.
Robotnicze miasto, robotnicza filozofia, robotnicza koszykówka. Tak w skrócie można było określić tłoków. Na papierze na pewno nie byli najmocniejszą drużyną w lidze, ale pod koniec lat 80 – tych nie było na nich mocnych.
Nie prezentowali miłej dla oka finezyjnej gry, ale jej zupełne przeciwieństwo. Nie chodziło o to, żeby ograć rywala, tylko go zamęczyć, zniszczyć, zmieszać z błotem, a na końcu opluć. Grali według zasady ,, wszystkie chwyty dozwolone”, byle osiągnąć cel ostateczny jakim jest zwycięstwo. Wprowadzili modę na twardą i bezwzględną obronne, która stała się tak charakterystyczna dla całej NBA w latach późniejszych. Nikomu nie pobłażali, wszystkich traktowali tak samo, nikogo nie lubili i nikt nie lubił ich. Zyskali sobie miano ,, złych chłopców” - The Bad Boys.




Przerwali oni dotychczasową hegemonie Lakers i Celtics.
Pistons zaczęli tworzyć swój mistrzowski skład na kilka lat przed bykami. Sercem zespołu był  jeden z najlepszych rozgrywających w historii - Isiaha Thomas. Kiedy przyszedł on do zespołu w 1981 roku, tłoki nie miały ani tradycji, ani ambicji ani wytyczonego celu. Thomas nie zamierzał  się na taki stan rzeczy godzić.
Już od pierwszego roku zaczął jeździć na finały NBA uważnie studiując grę i podejście występujących tam drużyn. Starał się wychwycić i wyodrębnić te cechy, które są potrzebne zespołowi do zwycięstwa w najważniejszych meczach. Magic Jonhson był jednym z jego najbliższych przyjaciół i rok rocznie pojawiał się w Finałach NBA i zdobył 5 mistrzowskich tytułów. Zapytany o tajemnice sukcesu odpowiedział wprost: ,, Nie powiem Ci co pozwala wygrywając na tym poziomie, będziesz musiał się sam tego nauczyć.”
Rozmawiał nie tylko z graczami NBA ale również z najlepszymi zawodnikami footbolu amerykańskiego nieustannie zadając to samo pytanie ,, Co jest potrzebne, aby wygrywać w play-of?”
Thomas doszedł do wniosku, że wcale nie chodzi o to, żeby mięć w zespole same gwiazdy, ale o to, by stworzyć wzajemnie uzupełniająca się mieszankę, gdzie każdy zna swoje miejsce. Gdzie zawodnicy mają wspólną wizje dążenia do zwycięstwa i omie tego potrafią zapomnieć o swoich indywidualnych zdobyczach poświęcając się dla zespołu. Zauważył też, że zespoły zwycięskie walczą często jakby same przeciwko całemu światu, czują się wyobcowane. A jeśli nie mają obecnie wrogów, na których mogłyby skupić swoją złość to same ich sobie tworzą. Idealnie oddawało to charakter przyszłych ,, złych chłopców”.
Nastepnym ważnym pozyskanym zawodnikiem był Bil Laimbeer z Cleveland Cavaliers. Nikt jednak nie uważał wtedy tego za rewolucyjne posuniecie. Był on na dobrej drodze, żeby zniknąć  gdzieś wśród wielu rezerwowych środkowych ligi. Można było odnieść wrażenie, ze w Pistons chce on się wyżyć i udowodnić wszystkim innym, że nie jest tylko kolejnym białym, wysokim i powolnym  zawodnikiem, ale ważną częścią zespołu. I był nią faktycznie. To on w głównej mierze tworzył wizerunek Detoit jako najbardziej brutalnej drużyny. Mówiono o nim: ,, Nikt go nie lubi, chyba, że gra w twoim zespole.” Poza tym świetnie rzucał trójki jak na tak wysokiego gracza.
W połowie lat 80 – tych Pistons zaczęli dopełniać swój skład. Pozyskali Joego Dumarsa, rzucającego obrońce który był świetnym uzupełnieniem dla Thomasa. Dobrze rzucał i bronił. Micheal Jordan wyraził się kiedyś, że jednym z graczy przeciwko, którym najtrudniej mu się grało był właśnie Dumars. Zawsze, też wyrażał się o nim z szacunkiem.
Dumars był chyba najbardziej nietypowym graczem Detroit, który  - rzecz absolutnie nie do pomyślenia  w czasach Bad boys – w latach 90 – tych zdobył nagrodę fair play. Mimo tego Dumars świetnie się tam zaaklimatyzował i był nawet MVP finałów w 89.
Do zespołu doszli również Rick Mahorn i Dennis Rodman, który jeszcze nie był tym ,, Robakiem” jakiego znamy z Chigago Bulls, ale już potrafił wkurzyć. I był o wiele lepszym graczem w ataku.  W czasach Bulls był tak kiepskim graczem ofensywnym, że publiczność wiwatowała za każdym razem kiedy udało mu się zdobyć kosza, tak  w czasach Pistons miał sezon w którym zdobywał prawie 12 punktów na mecz. W defensywie był świetny jednak zawsze.

To oczywiście ci najbardziej znani i kojarzeni z tą drużyna, na jej sukces mieli również wielki wpływ gracze, których tu nie wymieniłem.
Ich klucz do sukcesu? Obrona, obrona i jeszcze raz obrona plus wyprowadzanie przeciwników  z równowagi. W samym 89 roku Laimbeer i Rodman i Mahorn zapłacili łącznie 11 tys. kary na 29 100  drużyny za przewinienia techniczne. Dla porównania drudzy na liście byli Portland, którzy zapłacili 10 500.
Wystarczyło to na Lakers, Blazers  czy Bulls. Wystarczyło to na każda inna drużynę NBA. Detroit dwukrotnie zdobywało mistrzostwo w 89 i 90 roku. W 88 byli w finale, który przegrali z Lakers. Doprowadzili do tego, że sfrustrowany Jordan uroczyście przysięgał, że Bulls już nigdy więcej nie da się wyeliminować drużynie Pistons,
Dla mnie ,,The Bad Boys” to drużyna, która zmieniła oblicze całej koszykówki. Dotąd mecze kończące się wynikiem poniżej 110 punktów były rzadkością, preferowano bardziej ofensywną koszykówkę. Detroit Pistons niejako wprowadzili modę na silną defensywę, która trwa do dziś.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Poszedłem ja sobie z kolegą na piwo. Patrzymy. A tam idzie W. Widać piwo działa też przez dotyk butelki, bo nie zdążyliśmy wziąść jeszcze ani łyka.

sobota, 2 czerwca 2012

Święta w Akyrfie ( odc. 9)


Rozdział 8

Szli, szli, ciągle szli i jeszcze nie doszli, ale posuwali się do przodu nie zważając na chłód, mróz, śnieg, wiatr oraz dręczące ich wątpliwości.
Właściwie nie było to zgodne z prawdą, ponieważ szedł tylko Gerard, a Ted albo szybował nad nim, albo siedział mu na grzbiecie. To drugie czynił przez większość czasu, czyniąc sobie z niego swojego tragarza, instruując przy tym geparda jak ten ma iść. Gerard nie miał jednak nic przeciwko temu, bo stwierdził, że w ten sposób ćwiczy sobie mięśnie pleców, a kiedy już znajdzie żonę, to przynajmniej nie będzie wyglądał jak chuderlak. Na gadanie sępa uodpornił się dawno temu i jego mądrzenie się oraz instrukcje nie robiły już na nim większego wrażenia. Niemniej ciągle liczył się z jego zdaniem.
- Uzgodnijmy to jeszcze raz. Idziemy do Mikołaja, mówimy mu, że święta nam się nie podobają i są do bani, oraz żądamy, aby kategorycznie zrezygnował z uprawiania ich w Akyrfie, a także, żeby zwrócił nam słoneczko. - dopytywał się Gerard.
- Właśnie tak – skwitował Ted.
- A co będzie jeśli on się nie zgodzi.
- Zgodzi się, a jeśli nie to zagrozimy, że go ugryziesz.
- Taa. Już to widzę. Wynoś się z Akyrfy, albo cię ugryzę. To na pewno poskutkuje. Nie zapominaj, że ten gość gada z Bogami. - powiedział sarkastycznie gepard.
- Masz racje. Potrzebujemy na niego jakiegoś haka. Czegoś co... CO TO JEST.!!!?
Na prawo od nich, w odległości kilkudziesięciu metrów znajdowała się zbudowana z lodowych bloków kopuła trochę większa od dorosłego słonia. . Gdy podeszli bliżej i obeszli dookoła okazało się, ze z drugiej strony jest małe wejście, a nad nim wyżłobiony w lodzie napis:
,, IGLOO WUJA HÓJA”
Po obu stronach wejścia stały dwa identyczne posągi zbudowane z 3 śnieżnych kul poukładanych jedna na drugiej, przy czym ta na szczycie była najmniejsza, a ta na samym dole największa. Na środkowej kuli figury z lewej strony wejścia, był ułożony z patyków napis: ,, BAŁWAN WUJA HÓJA”, a na środkowej kuli figury z prawej strony ,, DRUGI BAŁWAN WUJA HÓJA”
Dwaj podróżnicy wydobyli z siebie przeciągłe ,, Oooooo”.
Z otworu wejściowego wyłonił się łepek należący do jeżozwierza.
- Witajcie – powiedział łepek – ja jestem Wuj Hój, a to moje igloo. To ja je zbudowałem, więc jest to igloo Wuja Hója, a to są bałwany Wuja Hója, czyli moje. Pewnie chcecie też poznać żonę Wuja Hója i jego dzieci, ale jestem rozwodnikiem, więc ich nie poznacie. Nie płaczcie.
- Witamy – odpowiedzieli obaj podróżnicy i poszli dalej.

środa, 23 maja 2012

Świeta w Akyrfie ( odc. 8 )


Rozdział 7

Nie lubił innych. Naprawdę ich nie lubił. Nie miał za co. Posiadał ambicje, chciał... zawsze bał się to wypowiedzieć na głos, ale kiedy się odważył jego życie zmieniło się o 180 stopni. Chciał po prostu, żeby nie było innych. Denerwowali go. Uzmysłowienie sobie tego wykreowało jego życiowa misje. Postanowił, że będzie robił tak, żeby innych było mniej.
Brzmiało to bardzo prosto, ale Obol tak nie uważał. Redukowanie bytności innych uważał za sztukę trudną i wyrafinowana. Nie każdy się do tego nadawał, mało kto posiadał na tyle wrażliwości – Obol ją miał. Ze swojej misji uczynił sposób na życie.
Za każdym razem, gdy za jego sprawą ,, ktoś poszedł do piachu”, miał poczucie, że spełnił dobry uczynek i wypełnił swój obowiązek względem świata. Z biegiem czasu jego umiejętności w tym zakresie stały się powszechnie znane. Zaczęto go wynajmować, by pozbył się kłopotliwych osobników, on z kolei wykonywał te zadania z radością, niekiedy pozbywając się tez samych zleceniodawców. Nie liczyły się dla niego, ani pieniądze, ani wykwitnę potrawy, ani nic innego. Najważniejsza była jego pasja i wewnętrzna potrzeba.
Zgłaszali się do niego też tacy, którzy chcieli go naśladować i uczyć się od niego. Tego Obol wyjątkowo nie lubił i czuł się niezręcznie w roli nauczyciela, ale  miał  poczucie, że jest to ważna sprawa, gdyż im więcej osób będzie zaangażowanych w usuwanie ,, innych”, tym mniej ich będzie na świecie. Dlatego, choć niechętnie, to podejmował się szkolenia przyszłych adeptów ,, Obolstwa”.
Obecnie pod jego skrzydłami znajdowało się sześciu braci. Obol nie potrafił ich rozróżnić, dla niego wszystkie skrzaty wyglądały podobnie. Na domiar złego myliły mu się imiona, co doprowadzało zawsze do urażenia, któregoś z braci, a to nie ułatwiało współpracy.
Sześciu braci rzeczywiście nosiło imiona, które mogły się mylić - Nasram, Osram, Posram, Tusram, Jasram, Tamsram. Pracowali oni niegdyś dla Świętego Mikołaja, ale odeszli gdy zorientowali się, że muszą wykonywać co innego niż się spodziewali. Myśleli, że będą okradać z zabawek, a nie je produkować. Czuli się oszukani i od tamtej pory planowali zemstę na swoim byłym szefie. Nie wiedzieli jak, a ponieważ jedyne co im przyszło do głowy to likwidacja Mikołaja, więc nawiązali współprace z Obolem w nadziei, że ten nauczy ich ładnie zabijać. A on miał zabijanie we krwi.
Pochodził od tak zwanych małp z lasu Bili, jednego z najbardziej tajemniczych podgatunków szympansów. Były one większe niż zwykłe szympansy, osiągały wzrost około 2 metrów i wagę do 120 kilogramów. Niektórzy twierdzili, że to jakaś krzyżówka z gorylem, inni, że to goryle, jeszcze inni, że to nie wiadomo co, ale trzeba się bać. Nikt jednak nie wiedział jakie jest ich pochodzenie. Nie wiedzieli też tego sami przedstawiciele małp Bili, zresztą niewiele ich to obchodziło. Nie przejmowali się niczym i nie bali się nikogo. W odróżnieniu od innych małp oprócz goryli budowali swoje gniazda na ziemi, niewiele sobie robiąc z drapieżników np: lwów. To lwy raczej miały problem, ponieważ te małpy na nie polowały.
Obol był swojego rodzaju dziwakiem ponieważ on nie lubił nawet przedstawicieli własnego gatunku, zabijał ich z równą przyjemnością jak każdego innego. Rozumiał na poziomie logicznym, jak ważne w życiu są poprawne relacje z innymi oraz takie wartości jak miłość, przyjaźń czy pomaganie innym, ale tego nie czuł. Nie odczuwał w ogóle potrzeby, żeby być lubianym. Był samowystarczalny, inni denerwowali go tylko. Wiedział natomiast, że dla wielu rodzinna oraz wszelkie okazje do umacniania więzi są bardzo ważne, dlatego zdziwił się kiedy dostał zlecenie na Mikołaja.
- Tego od gwiazdki? - spytał chcąc upewnić się czy chodzi od odpowiednią osobę.
- Tak. I niech to wygląda na wypadek – odpowiedział Koko.
- Jaki wypadek?
- Taki przypadkowy.
- W porządku.
- To ci się opłaci. Będziesz mógł sobie wziąć jego worek pełen prezentów, dlatego sugeruje, żeby to miało miejsce 24 grudnia podczas jego delegacji. Pomyśl tylko, będziesz mógł za jednym zamachem zgarnąć prezenty gwiazdkowe całego świata i zabić Mikołaja, a potem szpanować przed znajomymi. Ilu osobom się coś takiego udało, eee?
- Ja nie mam znajomych.
- Żadnych? - zdziwił się Koko.
- Żadnych. Wszystkich zabiłem.
- Nie czujesz się czasem samotny?
- Nie. Mam tych swoich uczniów, ale ich też zabije. Przedtem im jednak opowiem jak załatwilem Mikołaja. Może ich czegoś nauczę.
- Ale dlaczego chcesz ich zabić?
- Denerwują mnie.
- To po co ich uczysz?
- Lubie uczyć – Obol wzruszył ramionami – Kiedyś nie lubiłem, ale odkryłem, ze fajnie jest jak uczniowie robią postępy.
- Wpierw ich uczysz, a potem zabijasz. To bez sensu. Jaki z tego pożytek?
- Taki, że sprawia mi to przyjemność. Znacznie przyjemniej jest zabić kogoś, kogo już zdążyłeś poznać i nie polubić. Prawda?