TENTEGO

TENTEGO

niedziela, 22 lipca 2012

Nawiedzony pub ( odcinek 1)


-->

Nowe miejsce zamieszkania zawsze oznacza zmiany. Oznacza to, że trzeba dostosować się do nowych warunków. Zainteresować się, jakie w nowym miejscu panują zwyczaje i dopasować się do nich. A to często oznacza budowanie wszystkiego od początku.
Właśnie się wprowadziłem do nowego mieszkania w nieznanej mi okolicy. Mieszkanie było niewielkie, raptem dwa pokoje, ale za to własne. Przeprowadzka odbyła się bez fajerwerków, nie wydarzyło się nic godnego odnotowania. Częściowo się już rozpakowałem. Zadowolony z siebie, rozsiadłem się na balkonie. Zasłużyłem przecież na odpoczynek.
Dziewiąte piętro, bardzo ładny widok na osiedle. Z pomiędzy zieleni drzew wyłaniały się różnej wielkości kamienice na parterze, których często mieściły się restauracje, sklepy, kawiarnie. Nagle do moich uszu doszła muzyka - ,,Thriller” Michael'a Jackson'a. Zacząłem nasłuchiwać, skąd ona dobiega. Wypatrzyłem grupkę młodych ludzi, kręcących się przed jakimś pubem po prawej stronie mojego balkonu. Nad wejściem były głośniki, z których leciał Jackson, a na zewnątrz kilka stolików, przy których goście popijali piwo. Nie namyślając się długo, stwierdziłem, że idę tam. Jestem przecież tu nowy, nikogo nie znam. A jakie miejsce jest lepsze na zawieranie nowych znajomości niż takie osiedlowe puby?
Włożyłem dźinsy, T-shirt z podobizną Micheal'a, to przecież mój idol, a na to marynarę oraz ciemne okulary, żeby wyglądać cool. Stroju dopełniały, wypastowane na połysk, czarne buty i jakieś wisiorki. Przydałby się jeszcze złoty Rolex, ale nie można mieć wszystkiego Tak ,,uzbrojony” poszedłem na podbój klubu. Nad wejściem był czerwony napis ,,Speluna”, bardzo chwytliwa nazwa. Pomyślałem, że właściciel musi mieć duże poczucie humory i dystans, żeby tak nazwać lokal.
Wbrew pozorom tego, co działo się na zewnątrz, w środku wcale nie było dużego tłoku. Pod pubem stało dużo osób i prawie wszystkie stoliki były zajęte. W środku kręciło się zaledwie kilka osób, może kilkanaście. Tym lepiej dla mnie, mogłem się swobodnie rozejrzeć.
Wnętrze składało się z trzech sal. Pierwszą, do której się wchodziło z dworu, zajmował długi na cała ścianę bar, a za nim kręciły się dwie barmanki i dwóch barmanów. Przed barem znajdowały się duże drewniane stoły, a przy nich długie ławy, oraz kilka mniejszych, bardziej kameralnych stolików. Dodatkowo, w każdym kącie sali mieściła się kanapa. Obok baru znajdowały się toalety, a obok nich przejście do następnej sali, w której mieścił się parkiet do tańczenia. Natomiast po drugiej stronie parkietu kolejne przejście, przez które można było przejść do sali przystosowanej do striptizu; stoliki, cztery rury do tańca oraz wybieg.
Tak więc klub miał trzy sale. Pierwszą do wypicia i do pogadania, drugą do potańczenia i trzecia do pogapienia się na roznegliżowane panieńki. Zauważyłem tez, że głośność muzyki w każdej z sal była inna.
Ponieważ występy dziewczyn zaczynały się o dwudziestej drugiej, było jeszcze trochę czasu, a ja nie miałem ochoty na tańczenie, więc usadowiłem się w pierwszej sali przy barze i zamówiłem piwo u barmanki blondyny. Z niewiadomych mi przyczyn, kazała mówić do siebie Kogut. To właśnie od niej dowiedziałem się o specyfice trzeciej sali.
Usiadłem przy stoliku i zacząłem obserwować pub. Schodziło się coraz więcej klientów, w większości ludzie między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia, było też gości po czterdziestce.
- Znasz Walenia? – usłyszałem czyiś głos.
Odwróciłem się. Za mną stał brodaty facet w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat. Miał na sobie starą i znoszoną marynarkę w kolorze zdechłej myszy i takie same spodnie. Ogólnie sprawiał wrażenie, jakby od miesiąca nie widział mydła. Przyglądał mi się bardzo uważnie.
- Słucham?
- Głuchy jesteś?! Spytałem, czy znasz Walenia.
- Nie znam żadnego Walenia – powiedziałem.
- A powinieneś, bo ja znam – odpowiedział facet z wyrzutem. - A mnie znasz?
- Nie.
- I słusznie, bo ja ciebie też nie.
Nie żebym nie lubił oryginałów, ale to już zaczynało być absurdalne, a co gorsze – meczące. Facet rzucał mi nazwiskiem czy ksywą, a potem miał pretensje, że go nie znam, Czy ja naprawdę muszę znać wszystkich na świecie, którzy przeżyli więcej niż jednego kaca? Jestem tu nowy.
- Waleń to jest gość – ciągnął tamten. - On potrafi wypić. Ostatnim razem wybulił dwa pod rząd.
- Imponujące – stwierdziłem zastanawiając się, czy dobrze usłyszałem. Dwa piwa to przecież nie jest tak dużo.
- Normalnie bierze kufel i pije. Wyobrażasz to sobie?! - Entuzjazmował się brodacz. - On dużo może. Pije nawet szampana. Jak wypije kieliszka, to prosi o następnego. Facet jest po prostu niesamowity!
Tam, gdzie mieszkałem wcześniej, wielu było takich pijanych filozofów, gotowych za kufel piwa gadać przez całą noc. Jeśli ich ignorowałeś, mówili głośniej. Jeśli wchodziłeś z nimi w dysputy, przegadywali cię. Jeśli postawiłeś im piwo, paplali jeszcze więcej w nadziei na kolejne. Jeśli kazałeś im spierdalać, grali pokrzywdzonych, wywołując w tobie poczucie winy. Najlepszą taktyką było nie dopuścić, żeby się w ogóle odezwali. Niestety, było już za późno. Brodacz zaczął już nawijać, ale ten typ był inny. Z reguły tacy goście użalali się nad swoim losem, opowiadali historie swojego życia, albo dawali dobre rady w rodzaju: ,, trzeba ruchać”, ,, dobra zagrycha to podstawa”, albo ,,picie jest złe, ale niepicie gorsze”. Ich życie toczyło się wokół alkoholu. Oni nie mieli codziennych problemów przeciętnych Kowalskich. Dla nich ,, przeżyć” oznaczało mięć za co się napić, albo jeszcze lepiej napić się za darmo. Oni nie chodzili do lekarzy, nie martwili się, w jakim stanie jest ich wątroba albo trzustka. Normalni ludzie, spożywając takie ilości alkoholu, usłyszeliby od lekarza, że wątroba jest do wymiany, trzustka zniszczona i muszą kategorycznie przestać pić, palić i przejść na dietę. Wielu by to zrobiło, martwiąc się przez resztę życia o swoje zdrowie. Osiedlowym filozofom takie troski były obce. Oni martwili się co najwyżej utraconą karierą, albo rodziną. I to tylko wtedy kiedy byli trzeźwi, czyli rzadko.
Ten facet wyglądał jak zwykły pijak, pachniał jak zwykły pijak, ale nie gadał jak zwykły pijak. On podniecał się tym, że ktoś wypił dwa piwa i to nie z zazdrości, że ktoś tyle ma, tylko z podziwu, że ktoś tyle może. Imponowało mu to. Zachowywał się jak kibic sportowy, który opowiada o bramkach Ronaldo, o tym, że Koby Bryant zdobył osiemdziesiąt jeden punktów, albo jak dziecko, które opowiada o nowej zabawce. Przypominał trochę angielskiego lorda, który stara się o członkostwo w elitarnym klubie, żeby podnieść jeszcze bardziej swój status społeczny, gdzie członkowie odznaczają się jakimiś wyjątkowymi cechami lub umiejętnościami. W tym przypadku było to wypicie więcej niż jednego kieliszka. Ten facet mnie irytował, ale byłem bardzo ciekawy, co będzie dalej.
- Znasz Sikorkę? - zapytał, i nie czekając na odpowiedz ciągnął. - Sikorka to jest chłop, on to dopiero potrafi wypić... ,,-A więc to będzie dalej, będę wysłuchiwał o niesamowitych dokonaniach jego kolegów...” - Wczoraj wypił trzy kufle piwa w trzy godziny, ale to jeszcze nic, Piwożłopiks potrafi wypić trzy browary i nawet tego nie poczuć.
Miałem dość. Nie chciałem już słuchać o kolejnych żałosnych osiągnięciach tutejszych amatorów piwa. Uciekłem do toalety. W środku był jakiś facet.
- Znasz Wielbłąda? - zapytał.
O nie! Następny.
- Widziałem, jak z nim rozmawiasz Trudno z nim wytrzymać, ale jest nieszkodliwy. Ma jedną wadę, nie potrafi pić. Co innego Sikorka, on to...
- Zauważyłem – burknąłem, przerywając mu.
Kolejny oszołom, z którym nie miałem ochoty wdawać się w pogawędkę, ale zaraz, przecież przyszedłem poznawać tu nowych ludzi i otoczenie. Może tu wszyscy są tacy i nie spotka już nikogo normalnego. Czy to oznacza, ze jestem skazany na wieczne milczenie? Może, jak wdam się w niezobowiązujące ględzenie o niczym, to dowiem się czegoś ciekawego.
- Często tu bywasz? - zagadnąłem.
- Ja tu żyje, śpię i wstaje, a nawet – tu konspiracyjnie się do mnie nachylił i ściszył głos – robię kupkę.
Wziąłem głębszy oddech. Miałem ochotę roztrzaskać mu na głowie kufel, albo krzesło. Zamiast tego zbyłem się pod byle pretekstem i wyszedłem z WC. Nie chciałem przecież kłopotów. Widocznie wypiłem za mało, jeśli miałem tu dłużej wytrzymać, koniecznie musiałem nadrobić zaległości.
Poszedłem do baru po kolejnego browara, czekał mnie długi i być może ciężki wieczór. Na szczęście Wielbłąd się gdzieś ulotnił. Stałem tam tak przez dłuższą chwilę. Nikt do mnie nie podszedł, ja do nikogo się nie odezwałem. Oaza spokoju. Mijała minuta za minutą, chwila za chwilą. Nic się nie dzieje, to znaczy ktoś się pokłócił, ktoś pobił, jakaś laska dała facetowi kosza, a jakiś facet olał laskę. Normalne barowe sytuacje, ale mnie one nie dotyczyły. Nuda, przyjemna nuda.
- Może coś mocniejszego? – spytała Kogut wyrywając mnie z zadumy. Nawet nie zauważyłem, kiedy skończyło mi się piwo.
- Dzięki.
- Może Whisky, Brandy, Campari, Aperol, Mojito. Baccardi, a może jeszcze piwo?
- Myślę, że Aperol będzie w sam raz.
Przyrządziła mi pomarańczowego drinka w dużym kieliszku, po czym dolała jeszcze ćwiartkę wódki.
- Gratis od firmy – powiedziała w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie. - Musisz więcej pic.
- Eee?
- Niedługo przyjdzie, on nie lubi trzeźwych klientów.
- Kto?
- On – odpowiedziała, po czym odwróciła i zaczęła przecierać czyste kufle.
Czyżbym wyczuwał strach i kim jest ten ,,On”?
Kimkolwiek był, musiał być kimś ważnym, być może niebezpiecznym. Może nawet jej szefem. Barmanka nie była chętna do udzielania mi wyjaśnień, czekałem więc na rozwój wypadków, popijając drinka.
Z wolna zaczynało mi szumieć w głowie, znajome objawy odurzenia alkoholem. Czułem, że jeszcze trochę, a paplanina Wielbłąda byłaby dla mnie fascynująca, a nie jak wcześniej irytująca.
Wtem do lokalu wszedł nowy gość. Niby nic szczególnego, ale, gdy tylko się pojawił, atmosfera się zmieniła. Rozmowy ucichły, wszystkie oczy skupiły się na nim. Nie można tego było racjonalnie wyjaśnić, ale wyczuwało się od niego coś, jakby czyste, pierwotne zło. Coś wisiało w powietrzu.
Nowy przybysz miał jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, był szczupły i miał strasznie bladą cerę, jak informatyk. Tak, to musiał być informatyk, ktoś, kto jest tak blady, musiał całe dnie spędzać w biurze przed komputerem. Trudno było określić jego wiek. Miał delikatne rysy, ten dziewczęco-chłopięcy typ urody, który sprawia, że przez całe lata wygląda się jak młodzieniec. Obrazu dopełniały długie, kasztanowe włosy Równie dobrze mógł mieć dwadzieścia jak i czterdzieści lat.
Podejrzewałem, że to ten ów ,,On”. Mimo swojego żeńskiego wyglądu, biła od niego pewność siebie, bezwzględność oraz poczucie wyższości nad innymi. To nie był typ wrażliwca i lepiej było z nim nie zadzierać.
Wszedł dostojnym krokiem. Rozejrzał się, podszedł do baru. Wszyscy barmani zaraz do niego podskoczyli. Zamienił z nimi kilka słów i ci rozeszli się po całym klubie. Został tylko jeden. Usłyszałem fragment rozmowy. ,, Ketamina daje bardzo gorzki smak, jest niesmaczna”.
Ketamina to środek, którego używa się m. in. do usypiania zwierząt, rzadziej ludzi. O co tu chodziło? Skończyłem farmacje, ale nie zajmowałem się tym na co dzień. W takich chwilach, jak ta, zaczynałem tego żałować. Niemniej miałem w przeszłości do czynienia z najróżniejszymi specyfikami. Nagle mnie olśniło.
Ketaminę sprzedaje się czasami zamiast kokainy, ponieważ bardzo podobnie wygląda. Właściwie jest nie do odróżnienia. Faktycznie ma gorzki smak, który dilerzy próbują niekiedy zamaskować domieszką aromatu truskawkowego. Ketamina w odpowiednich dawkach powoduje zmiany postrzegania, urojenia, problemy motoryczne oraz utratę pamięci. Czyżby informatyk był dilerem, a może chce sobie podupczyć i używa tego jako pigułkę gwałtu? Gdyby dosypać jej trochę do piwa, to jego kolor by się nie zmienił, ofiara mogłaby co najwyżej stwierdzić, że dziwnie smakuje, ale prawdopodobnie nie zwróciłaby na to uwagi, a pierwsze objawy działania wzięła by za rausz alkoholowy a potem byłoby już za późno.
- O, Krzyś przyszedł. On jest dziwny. Nigdy nie pije, pewnie jakiś abstynent, albo inny zboczeniec.
- Obejrzałem się, koło mnie stał Wielbłąd.
- Kim jest ten Krzyś? - spytałem.
- Naszym dobroczyńcą. To dzięki niemu istnieje ten cały piwopój. Jest właścicielem.
Czyli miałem racje, że to szef.
- Biedak ma kłopoty – ciągnął Wielbłąd. – Ktoś puścił głupią plotkę, że tu giną ludzie. Teraz Sanepid siedzi mu na karku.
- Giną ludzie, Sanepid?
- A tak, podobno w tej sali ze striptizem znaleziono siedem trupów, ale coś poszło nie tak, dwa trupy nie przeżyły.
Zdębiałem.
- Na domiar złego - mówił dalej – uparły się, żeby tu zostać. Ludzie mówią, że to miejsce jest nawiedzone. O północy dzieją się tu podobno dziwne rzeczy.
Wreszcie Wielbłąd zaczął mówić ciekawe rzeczy. Co prawda bzdury, ale za to interesujące. Nie wierzyłem w plotki, nie wierzyłem, że znaleziono tu trupy, a już na pewno nie w to, że dwa nie przeżyły i że takimi sprawami zajmował się Sanepid. Nie brałem jego paplaniny na serio, ale może była w tym jakaś cząstka prawdy. Tak jak w legendzie.
- To nawiedzony pub? - spytałem.
- Tak. Podobno o dwunastej w nocy słychać tu pijackie przyśpiewki. Muzyka sama się wyłącza. Sprzęt przestaje działać i słychać, jak ktoś fałszuje:,, Mistrzem Polski jest Legia”.
- Kim były te dwa trupy, co nie przeżyły?
- Podobno jakiś kibol z dziewczyną. Ona była wróżką, czy kimś takim.
- Jak to możliwe, że dwa trupy nie przeżyły? A reszta?
- Reszta przeżyła. TELEFON! TELEFON! Chodź do nas – przeraźliwym skrzekiem Wielbłąd zawołał młodą dziewczynę, która zaczęła iść w naszym kierunku.
- To jest Sushina, umarła w zeszły piątek – powiedział jak gdyby nigdy nic.
- Sushina Telefon – przedstawiła się dziewczyna.
Znowu zdębiałem. Nie tylko z powodu tego, co powiedział brodacz, czy jej dziwnego imienia i nazwiska, ale również dlatego, że Sushina była oszołamiającą piękna. Przez chwile tylko stałem i gapiłem się na nią. Świetna figura, długie nogi, czarne włosy i kocie oczy. Ale była zadziwiająca blada jak na szatynkę.
- J- J - Jak to umarła, przecież nie jesteś duchem?
- Nie jestem, ale jestem bardzo nieżywa. A te duchy są okropne. Obrażają uczucia kibiców Wisły, a poza tym strasznie fałszują. Barmani się wściekają, że klienci robią burdy, bo chcą napiepszać legionistów, ale ich nie widzą, więc biją się między sobą. Krzyś postanowił coś z tym zrobić. Wezwał jakiegoś księdza na egzorcyzmy.
Co za dom wariatów. Przeprosiłem towarzystwo i poszedłem do kibla. Musiałem chwile ochłonąć. Chwile po mnie wszedł jakiś facet z portfelem w zębach. W tej toalecie nie było kabin, muszle klozetowe stały luzem. Stanął przy jednej i zaczął grzebać w portfelu, jakaś moneta wpadła mu do muszli. A on, głośno przeklinając, wyjął banknot dwustu złotowy i wrzucił go do muszli, po czym zanurzył w niej rękę, wyjął banknot i monetę.
- Co ty robisz? - spytałem.
Na to on odpowiedział, że jak już musi wsadzać rękę do klozetu, to nie zrobi tego dla dwóch złotych. Co innego jeśli chodzi o dwieście złotych.
Tak, to miejsce zdecydowanie było specyficzne. Na zewnątrz usłyszałem również osobliwą rozmowę. Rozmawiało dwóch gości To musiał być Amerykanin, sądząc po akcencie.
- You know, we have Stevie Wonder, Johnny Cash, Johnny Hope. Do you understand?
- We have no wonders, no cash, no hope. - odpowiedzał mu drugi. Polak, sądząc po akcencie.
Kiedy wyszedłem z toalety, zobaczyłem przy jednym z filarów Sushine, Krzysia i jakiegoś faceta, który sądząc po koloratce był księdzem. Podszedłem tak, że mnie nie widzieli i skryłem się za jednym z filarów. Słyszałem rozmowę dość wyraźnie.
- J–je–jeżli tego nie zrobisz tooo złaaaa– amm–am – amie swoje zasady co do spo-spo- spoooożywania pokarmu, a tyyy do- do-do- dodołaczysz do do naszego grogrona. W- Wiesz co to oznacza? - jąkał Krzyś do księdza.
- Wiem. Nie musisz mi przypominać. Zrobię to.
- Do-dobrze. O inaczej zostaniesz w – wa-wa...
- Wampirem. Wiem – dokończył ksiądz.
- Wampirem! - krzyknąłem osłupiały. To było silniejsze ode mnie. Krzyś momentalnie doskoczył do mnie, chwycił za szyję jedną ręką, podniósł jak szmacianą lalkę i przycisnął do ściany.
- Za-zamknij się. Tak , wampirem aaaa jaaak pipipipiśniesz choć słowo, to–to–to to... Powiedz mu – zwrócił się do księdza.
- jeśli piśniesz o tym choć słowo to on cie zabije, albo gorzej. Nigdy już nie wejdziesz do królestwa niebieskiego. Jedziemy na tym samym wózku, bracie.
- Wa-wampirem?
Mnie też się najwyraźniej udzielił sposób mówienia Krzysia. Jego bladość i złowroga aura nawet mi pasowały do wampira. Wizerunek psuło mi to, że się jąkał. On nie wydawał się jednak tym przejmować.
- Będziesz siedział cicho, będziesz żyć – powiedziała Sushina, która się temu spokojnie przyglądała – i nie pij już więcej – dodała.
Wampir Krzyś postawił mnie na ziemi i odeszli, zostawiając mnie w spokoju. Kiedy ustabilizował mi się oddech pobiegłem do drzwi wyjściowych. Chciałem uciec stąd czym prędzej. Drzwi jednak były zamknięte. Zacząłem się z nimi szamotać. Nikt mi nie chciał otworzyć byłem w pułapce.

piątek, 13 lipca 2012

The Bad Boys – zmora Jordana


Kto jest największym wrogiem Chicago Bulls epoki Jordana. Z kim toczyli największe boje, kogo obawiali się najbardziej. Odpowiedz na to pytanie nie jest oczywista. Jeśli by o to samo spytać fanów Lakers wszyscy zgodnie odpowiedzą, że Celtics. Co do Bulls, to wielu powie pewnie Utach Jazz, bo z nimi spotkali się w finałach dwukrotne. Jednak prawda jest taka, że Jazz nigdy nie wygrało serii z Chicago. Tak naprawdę to mało kto zagroził ich dominacji, pierwsze 4 finały zagrali za każdym razem przeciwko innej drużynie.
Prawda jest taka, że kiedy Byki zostały już mistrzem nie było na nich mocnych dopóki Jordan nie wycofał się z koszykówki, a po jego powrocie od momentu kiedy Rodman pojawił się w składzie.
Zastanówmy się kto zatem pokonał Bulls z Jordanem w składzie w serii play -of. W 1995 byli to Orlando Magic, ale jordan wrócił dopiero co ze swojej sportowej emerytury. Na samym początku byli to Boston Celtics, a kiedy w zasadzie uformował się trzon przyszłe go zespołu mistrzów byli to Detroit Pistons.
Robotnicze miasto, robotnicza filozofia, robotnicza koszykówka. Tak w skrócie można było określić tłoków. Na papierze na pewno nie byli najmocniejszą drużyną w lidze, ale pod koniec lat 80 – tych nie było na nich mocnych.
Nie prezentowali miłej dla oka finezyjnej gry, ale jej zupełne przeciwieństwo. Nie chodziło o to, żeby ograć rywala, tylko go zamęczyć, zniszczyć, zmieszać z błotem, a na końcu opluć. Grali według zasady ,, wszystkie chwyty dozwolone”, byle osiągnąć cel ostateczny jakim jest zwycięstwo. Wprowadzili modę na twardą i bezwzględną obronne, która stała się tak charakterystyczna dla całej NBA w latach późniejszych. Nikomu nie pobłażali, wszystkich traktowali tak samo, nikogo nie lubili i nikt nie lubił ich. Zyskali sobie miano ,, złych chłopców” - The Bad Boys.




Przerwali oni dotychczasową hegemonie Lakers i Celtics.
Pistons zaczęli tworzyć swój mistrzowski skład na kilka lat przed bykami. Sercem zespołu był  jeden z najlepszych rozgrywających w historii - Isiaha Thomas. Kiedy przyszedł on do zespołu w 1981 roku, tłoki nie miały ani tradycji, ani ambicji ani wytyczonego celu. Thomas nie zamierzał  się na taki stan rzeczy godzić.
Już od pierwszego roku zaczął jeździć na finały NBA uważnie studiując grę i podejście występujących tam drużyn. Starał się wychwycić i wyodrębnić te cechy, które są potrzebne zespołowi do zwycięstwa w najważniejszych meczach. Magic Jonhson był jednym z jego najbliższych przyjaciół i rok rocznie pojawiał się w Finałach NBA i zdobył 5 mistrzowskich tytułów. Zapytany o tajemnice sukcesu odpowiedział wprost: ,, Nie powiem Ci co pozwala wygrywając na tym poziomie, będziesz musiał się sam tego nauczyć.”
Rozmawiał nie tylko z graczami NBA ale również z najlepszymi zawodnikami footbolu amerykańskiego nieustannie zadając to samo pytanie ,, Co jest potrzebne, aby wygrywać w play-of?”
Thomas doszedł do wniosku, że wcale nie chodzi o to, żeby mięć w zespole same gwiazdy, ale o to, by stworzyć wzajemnie uzupełniająca się mieszankę, gdzie każdy zna swoje miejsce. Gdzie zawodnicy mają wspólną wizje dążenia do zwycięstwa i omie tego potrafią zapomnieć o swoich indywidualnych zdobyczach poświęcając się dla zespołu. Zauważył też, że zespoły zwycięskie walczą często jakby same przeciwko całemu światu, czują się wyobcowane. A jeśli nie mają obecnie wrogów, na których mogłyby skupić swoją złość to same ich sobie tworzą. Idealnie oddawało to charakter przyszłych ,, złych chłopców”.
Nastepnym ważnym pozyskanym zawodnikiem był Bil Laimbeer z Cleveland Cavaliers. Nikt jednak nie uważał wtedy tego za rewolucyjne posuniecie. Był on na dobrej drodze, żeby zniknąć  gdzieś wśród wielu rezerwowych środkowych ligi. Można było odnieść wrażenie, ze w Pistons chce on się wyżyć i udowodnić wszystkim innym, że nie jest tylko kolejnym białym, wysokim i powolnym  zawodnikiem, ale ważną częścią zespołu. I był nią faktycznie. To on w głównej mierze tworzył wizerunek Detoit jako najbardziej brutalnej drużyny. Mówiono o nim: ,, Nikt go nie lubi, chyba, że gra w twoim zespole.” Poza tym świetnie rzucał trójki jak na tak wysokiego gracza.
W połowie lat 80 – tych Pistons zaczęli dopełniać swój skład. Pozyskali Joego Dumarsa, rzucającego obrońce który był świetnym uzupełnieniem dla Thomasa. Dobrze rzucał i bronił. Micheal Jordan wyraził się kiedyś, że jednym z graczy przeciwko, którym najtrudniej mu się grało był właśnie Dumars. Zawsze, też wyrażał się o nim z szacunkiem.
Dumars był chyba najbardziej nietypowym graczem Detroit, który  - rzecz absolutnie nie do pomyślenia  w czasach Bad boys – w latach 90 – tych zdobył nagrodę fair play. Mimo tego Dumars świetnie się tam zaaklimatyzował i był nawet MVP finałów w 89.
Do zespołu doszli również Rick Mahorn i Dennis Rodman, który jeszcze nie był tym ,, Robakiem” jakiego znamy z Chigago Bulls, ale już potrafił wkurzyć. I był o wiele lepszym graczem w ataku.  W czasach Bulls był tak kiepskim graczem ofensywnym, że publiczność wiwatowała za każdym razem kiedy udało mu się zdobyć kosza, tak  w czasach Pistons miał sezon w którym zdobywał prawie 12 punktów na mecz. W defensywie był świetny jednak zawsze.

To oczywiście ci najbardziej znani i kojarzeni z tą drużyna, na jej sukces mieli również wielki wpływ gracze, których tu nie wymieniłem.
Ich klucz do sukcesu? Obrona, obrona i jeszcze raz obrona plus wyprowadzanie przeciwników  z równowagi. W samym 89 roku Laimbeer i Rodman i Mahorn zapłacili łącznie 11 tys. kary na 29 100  drużyny za przewinienia techniczne. Dla porównania drudzy na liście byli Portland, którzy zapłacili 10 500.
Wystarczyło to na Lakers, Blazers  czy Bulls. Wystarczyło to na każda inna drużynę NBA. Detroit dwukrotnie zdobywało mistrzostwo w 89 i 90 roku. W 88 byli w finale, który przegrali z Lakers. Doprowadzili do tego, że sfrustrowany Jordan uroczyście przysięgał, że Bulls już nigdy więcej nie da się wyeliminować drużynie Pistons,
Dla mnie ,,The Bad Boys” to drużyna, która zmieniła oblicze całej koszykówki. Dotąd mecze kończące się wynikiem poniżej 110 punktów były rzadkością, preferowano bardziej ofensywną koszykówkę. Detroit Pistons niejako wprowadzili modę na silną defensywę, która trwa do dziś.